– Opracowuje pewien poważny projekt – powiedział pospiesznie. – Muszę lecieć. Zadzwonię do ciebie.
Donald Burdick wierzył, że pozyskanie dla firmy pierwszego klienta jest kamieniem milowym na drodze kariery każdego prawnika z Wall Street.
Ukończenie studiów, przyjęcie w poczet adwokatów; awans na wspólnika – wszystkie te ważne etapy życia prawnika miały jego zdaniem charakter nieco abstrakcyjny. Zawsze twierdził, że dopiero zdobycie dochodowego klienta jest równoznaczne z nobilitacją.
Przed wielu laty jako młody, niedawno przyjęty wspólnik firmy Hubbard, Wbite and Willis, kończył właśnie rozgrywać osiemnasty dołek na polu golfowym klubu Meadowbrook na Long Island, kiedy jeden z czterech rywali zwrócił się do niego ze słowami: „Donald, słyszałem wiele dobrego o twoich talentach prawniczych. Czy byłbyś zainteresowany reprezentowaniem interesów szpitala?”.
Było wtedy niedzielne popołudnie. Dwa dni później Burdick przedłożył zarządowi firmy swą pierwszą umowę – z wielkim kompleksem szpitalnym Świętej Agnieszki, położonym na Manhattanie.
Teraz, o dziewiątej trzydzieści rano, Donald Burdick rozmawiał w swym gabinecie z naczelnym dyrektorem Szpitala Świętej Agnieszki – wysokim, szpakowatym weteranem w dziedzinie zarządzania szpitalami. W pokoju obecni byli jeszcze dwaj mężczyźni: Fred LaDue, wspornik firmy i szef wydziału postępowań układowych, prowadzący sprawę skargi przeciw szpitalowi, oraz Mitchell Reece.
Wszyscy czterej, aczkolwiek z różnych powodów, wydawali się dość przygnębieni. Burdick, ponieważ dowiedział się ubiegłego wieczora, że wobec pojawienia się nowego świadka szpital zapewne przegra proces sądowy i zacznie popierać Claytona oraz grupę zwolenników fuzji. Dyrektor naczelny – ponieważ jego szpital stał w obliczu utraty milionów dolarów. Mecenas LaDue – ponieważ Burdick odebrał mu sprawę i przekazał ją młodemu prawnikowi, Mitchellowi Reece’owi, który miał przesłuchiwać nowego świadka.
Reece wydawał się zupełnie spokojny, ale widać było po nim, że ma za sobą nieprzespaną noc. Burdick i LaDue wtajemniczyli go w szczegóły procesu o dziewiątej wieczorem poprzedniego dnia i od tej pory przygotowywał się do rozprawy niemal bez chwili wytchnienia.
– Kim jest ten facet? – spytał dyrektor naczelny. – Ten nowy świadek.
– Na tym polega problem. Pracował w Szpitalu Świętej Agnieszki, kiedy przywieziono tam powoda. Nie zajmował się nim osobiście, ale przez cały czas był obecny w gabinecie.
– Jeden z naszych ludzi? Zeznaje przeciwko nam? – Dyrektor naczelny był wyraźnie zdumiony.
– Podobno przebywał tam na stażu, przysłany przez uczelnię medyczną z San Diego.
– Czy nie możemy złożyć wniosku o jego wykluczenie?
– Zrobiłem to – oznajmił posępnie LaDue. – Sędzia odrzucił wniosek. Pozwolił nam tylko zapoznać się z danymi świadka, zanim złoży on dalsze zeznania.
– Zajmę się tym za pół godziny – powiedział Reece. – Ten facet zaczyna zeznawać o jedenastej.
– Czy myślicie, że może nam bardzo zaszkodzić? – spytał dyrektor szpitala.
– Adwokat przeciwnej strony twierdzi, że może was narazić na przegranie procesu – oznajmił obcesowo Reece.
Burdick zdał sobie sprawę, że pod wpływem napięcia od dłuższej chwili zaciska nerwowo zęby.
– Posłuchaj, Mitchell, może sprawa nie wygląda aż tak beznadziejnie, jak ci się wydaje…
Reece wzruszył ramionami.
– Ja nie twierdzę, że jest beznadziejna. Nigdy tego nie powiedziałem. Ale prawnicy powoda podwyższyli kwotę roszczeń do trzydziestu milionów i nie chcą ustąpić ani na krok. To oznacza, że ten świadek może być dla nas zabójczy.
LaDue milczał, pogrążony w niewesołych rozważaniach. Zawsze był blady, ale tego ranka jego skóra miała barwę jasnego wosku. Głównym powodem jego kiepskiego samopoczucia była świadomość, że do tej pory prowadził tę sprawę bardzo nieudolnie.
Burdick oglądał z uwagą swe starannie przycięte paznokcie, ale w głębi duszy kipiał z furii. Podejrzewał, że Clayton wydał tysiące dolarów na wytropienie tego świadka, a potem anonimowo przesłał jego nazwisko adwokatowi powoda.
– Co zamierzasz, Mitchell? – spytał LaDue. – Jak będziesz przesłuchiwał tego faceta?
Reece podniósł wzrok i otworzył usta, ale w tym momencie do gabinetu zajrzała sekretarka Burdicka.
– Panie Reece, pańska sekretarka dała mi znać, że ma pan ważny telefon. Może go pan odebrać w sali konferencyjnej.
– Dziękuję – mruknął Reece, a potem wstał i spojrzał na zegarek. – Panowie, będę zajęty przez resztę przedpołudnia. Do zobaczenia w sądzie.
Rozdział dwunasty
Gdyby Taylor Lockwood nie została o tym uprzedzona, nie zdawałaby sobie sprawy, że ogląda ważny proces sądowy.
Znudzony sędzia kołysał się w swoim fotelu. Prawnicy byli roztargnieni. Urzędnicy sądowi powoli chodzili po sali. Nikt nie zwracał uwagi na to, co się dzieje. Członkowie ławy przysięgłych też wydawali się senni. Nieliczni widzowie byli prawdopodobnie emerytami, pragnącymi wypełnić sobie wolny dzień.
Wcześniej tego ranka spotkała na korytarzu firmy Reece’a i chciała powiadomić go o swych nowych odkryciach – odciskach palców i wymazanych danych. Ale on biegał nerwowo między swoim gabinetem a biblioteką, ściskając pod pachą dwie opasłe teczki z aktami. Zatrzymał się tylko na chwilę, by jej oznajmić, że został w trybie nagłym poproszony o przesłuchanie ważnego świadka i że może się z nią spotkać w budynku sądu dopiero około południa.
Postanowiła obejrzeć rozprawę i złapać go po jej zakończeniu. Miała nadzieję, że zjedzą wspólnie lunch.
Rozejrzała się po sali, w której trwał proces Marlow przeciw Szpitalowi i Centrum Zdrowotnemu Świętej Agnieszki. Powód, pan Marlow, siedział nieruchomo w fotelu inwalidzkim. Był nieogolony i rozczochrany. Siedząca obok żona trzymała dłoń na jego ramieniu. Ojciec Taylor, znakomity prawnik, wpoił jej sporą dawkę zawodowego cynizmu, pod wpływem którego skłonna była przypuszczać, że fotel jest jedynie rekwizytem, a pan Marlow nie musi wcale prezentować się aż tak fatalnie.
Do sali wszedł mężczyzna, którego znała z firmy. Przypomniała sobie, że nazywa się on Randy Simms – Trzeci lub Czwarty – i jest protegowanym Wendalla Claytona. Usiadł w tylnym rzędzie i położył obok siebie telefon komórkowy. Następnie splótł dłonie na kolanach i zastygł w bezruchu.
Ku swemu zdumieniu dostrzegła na galerii dla widzów Donalda Burdicka. On również zerknął na Randy’ego Simmsa i lekko zmarszczył brwi.
W końcu uporządkowano wszystkie papiery i sędzia zdjął okulary. Ochrypłym głosem oznajmił adwokatowi powoda, że może zaprezentować swego świadka.
Prawnik wstał i wezwał na podium przystojnego, siwiejącego, pięćdziesięciokilkuletniego mężczyznę. Świadek obrzucił ławę przysięgłych życzliwym spojrzeniem i zaczął odpowiadać na pytania adwokata powoda.
Taylor Lockwood zajmowała się w firmie Hubbard, White and Willis głównie prawem korporacyjnym, ale znała przepisy, dotyczące odszkodowań za doznanie uszczerbku na zdrowiu. Zeznania tego świadka były najwyraźniej katastrofalne dla Szpitala Świętej Agnieszki.
Referencje doktora Williama Morse’a były niepodważalne. W odróżnieniu od innych ekspertów, których zeznania opierały się na protokołach, sporządzonych po wypadku, on przebywał w szpitalu, kiedy doszło do rzekomego zaniedbania obowiązków. Sędziowie przysięgli uważnie słuchali jego słów i spoglądali na siebie, unosząc brwi. Widać było, że osobowość świadka i jego słowa robią na nich wielkie wrażenie.
– Spróbujmy odtworzyć przebieg wypadków – mówił adwokat powoda. – W marcu ubiegłego roku lekarz Szpitala Świętej Agnieszki podał pacjentowi – siedzącemu tu na fotelu inwalidzkim panu Marlowowi, czyli powodowi w niniejszej sprawie, który cierpiał na artretyzm i niewydolność nadnerczy – siedemdziesiąt miligramów kortyzonu i sto miligramów indometacyny.