Zgodnie ze zwyczajem, wprowadzonym w połowie XIX wieku, pracownicy tego klubu co rano prasowali gorącym żelazkiem egzemplarze „New York Timesa”, „International Herald Tribune” i „Wall Street Journal”, żeby czytający te gazety członkowie nie poplamili sobie palców. Kiedy w Nowym Jorku ukazywało się kilkanaście dzienników, było to zajęcie o wiele bardziej czasochłonne. Teraz, gdy popołudniowe wydania gazet nie zasługiwały na lekturę, członkowie przesiadywali wieczorami w tym salonie głównie dlatego, że znajdowała się tu centrala telefoniczna, do której podłączona była sieć długich przewodów. Umożliwiało to służbie przynoszenie aparatów do stolików. Korzystanie z telefonów komórkowych na terenie klubu było zabronione.
Czarnoskóry lokaj w służbowym smokingu przyniósł właśnie aparat i postawił go przed Burdickiem, który podziękował mu ruchem głowy i podniósł słuchawkę.
Rozmowa trwała tylko cztery minuty.
Burdick wysłuchał informacji, zamknął oczy i przypomniał sobie czasy imperium rzymskiego, w których posłaniec przynoszący tak złe wiadomości zostałby natychmiast zabity. Potem – mimo wszystko – podziękował swemu rozmówcy.
Odłożył słuchawkę na widełki, a lokaj natychmiast zabrał aparat z ich stołu.
– O co, do cholery, chodzi? – spytał Stanley.
– O umowę najmu lokalu.
– Och, nie! – jęknął Stanley.
Burdick kiwnął głową.
– Clayton postawił na swoim. Nie wiem, jak to zrobił, ale udało mu się storpedować nasze działania.
Jego rozmówca – jeden z asystentów Rothsteina, szefa spółki będącej właścicielem budynku, w którym mieściła się siedziba firmy Hubbard, White and Willis – poinformował go, że jego mocodawcy nie przedłużą umowy najmu lokalu.
Oznaczało to, że biorąc pod uwagę koszty, fuzja z Perellim i przeprowadzka do jego biur stawała się bardzo korzystna.
Burdick zaklął pod nosem i zacisnął pięści.
– Clayton poucza Żydów, jak zarządzać nieruchomościami na Manhattanie? – warknął Stanley. Nie musiał zniżać głosu. Jedynymi nieprotestanckimi członkami klubu byli trzej katolicy, ale żaden z nich nie był tego wieczora obecny. – Jak on to, do diabła, zrobił?
Burdick również nie miał pojęcia i niewiele go to obchodziło. Ale jak powiedziała niedawno jego żona, mimo woli podziwiał Claytona. Nie podejrzewał, że może on wiedzieć o negocjacjach w sprawie przedłużenia umowy. Tym bardziej zaimponowało mu to, że potrafił w jakiś sposób – za pomocą łapówki lub gróźb – tak szybko doprowadzić do przerwania tych negocjacji.
Teraz, kiedy przedłużenie umowy najmu nie wchodziło w rachubę, Burdick miał tylko jedno wyjście. Musiał nakłonić spółkę McMillan Holdings do wystąpienia przeciwko fuzji.
– Lecę jutro na Florydę – oznajmił.
– Do McMillana?
Burdick kiwnął głową.
– Chcę się spotkać z członkami rady nadzorczej. Zrobię wszystko, co będzie konieczne, żeby przedstawili swoje stanowisko panu Perellemu.
– To może być bardzo pomocne – oznajmił Stanley, a potem mruknął pod nosem coś, czego Burdick nie dosłyszał.
– Co mówiłeś?
– Pytałem, czy pamiętasz czasy, w których nasze obowiązki ograniczały się do zdobywania klientów i zapewniania im opieki prawnej.
– Nie, nie pamiętam – odparł z ironią Burdick. – To musiało być dawno temu, zanim jeszcze zostałem adwokatem.
Rozdział dwudziesty
Znany profesor, filozof prawa Karl Llewellyn napisał książkę zatytułowaną „Krzak jeżyny”. Nazwa rośliny była metaforą teorii i praktyki prawa, a zawarta w książce teza głosiła, że owa dziedzina w rozlicznych swoich wcieleniach jest nieskończona. Napisał w niej między innymi, że „jedynym lekarstwem na prawo jest dodatkowe prawo”, sugerując, iż człowiek uprawiający ten zawód nie może być dyletantem. Kiedy ktoś jest przytłoczony postępowaniem procesowym, umową handlową czy studiami nad teorią, kiedy jest wyczerpany i przeraża go myśl o dalszej pracy, może ocalić się tylko w jeden sposób: brnąc dalej naprzód, zagłębiając się w zawiłościach.
Prawo – sugerował Llewellyn – jest nieskończenie skomplikowaną i nieustępliwą kochanką.
Wendall Clayton przypomniał sobie tezy profesora Llewellyna, siedząc w sobotę rano przy swoim biurku i patrząc na Randy’ego Simmsa.
Ugrzeczniony młody prawnik przedstawił mu przed chwilą niepokojące wieści. Udało im się storpedować długoletnią umowę najmu, którą usiłował przeforsować Burdick. Ale niektórzy spośród najstarszych wspólników firmy nadal odmawiali opowiedzenia się za fuzją. Zwycięstwo firmy w procesie przeciwko Szpitalowi Świętej Agnieszki podniosło w ich oczach autorytet Burdicka. Pod wpływem kampanii propagandowej, prowadzonej przez Billa Stanleya, wrócili do obozu szefa kancelarii.
Oznaczało to, że Clayton nie może być pewien, czy podczas zbliżającego się głosowania, do którego miało dojść już we wtorek, uzyska wystarczające poparcie dla swoich planów.
– Jak wygląda układ sił? – spytał nerwowo.
– Jest bardzo wyrównany. Oceniam nasze szansę na jakieś pięćdziesiąt procent.
– Musimy się postarać, żeby był mniej wyrównany.
– Tak, proszę pana.
– Zostań tu. Zaraz wracam. – Clayton wstał i ruszył w kierunku sali, w której urzędowali aplikanci.
Ku swemu zdziwieniu stwierdził, że Sean Lillick nie jest sam, lecz rozmawia z jakąś młodą dziewczyną, również zatrudnioną w firmie.
Clayton nie miał pojęcia, co Lillick w niej widzi. Jemu wydawała się onieśmielona, niepewna siebie, niepozorna. I trochę zbyt tęga.
Gotów byłby się z nią przespać tylko w ostateczności.
Na jego widok natychmiast cofnęli się o krok i stanęli od siebie nieco dalej, ale on zdążył zauważyć, że toczyli jakiś spór. Oczy dziewczyny były czerwone od płaczu, a bezbarwną twarz Lillicka zdobiły rumieńce.
– Cześć, Sean – powitał go Clayton.
– Cześć, Wendall.
– A pani nazywa się…
– Carrie Mason.
– Mam nadzieję, że nie przerywam wam jakiejś ważnej rozmowy.
– Nie. Skądże.
– Po prostu gadaliśmy o tym i owym – wtrąciła Carrie.
– Ach, tak… Gadaliście… Muszę cię przeprosić, Carrie, ale mam ważną sprawę do Seana.
Żadne z nich nie ruszyło się z miejsca. Lillick utkwił wzrok w podłodze. Carrie odchrząknęła głośno.
– Chcemy skopiować pewne dokumenty – oznajmiła cichym głosem. – Dotyczące umowy z SCI.
Clayton obrzucił ich przelotnym spojrzeniem, ale nie powiedział ani słowa.
– Zacznij je kopiować, a ja zaraz tam przyjdę – zaproponował Lillick.
Po chwili wahania wzięła z biurka gruby plik papierów i ruszyła niechętnie w kierunku korytarza.
– Mam nadzieję, że będziesz dziś wieczorem na moim przyjęciu w Connecticut – zawołał za nią Clayton.
– Owszem, zamierzam na nie przyjechać – odparła, oglądając się przez ramię.
– Bardzo się cieszę – rzekł z uśmiechem Clayton. Gdy tylko dziewczyna zniknęła, odwrócił się do Lillicka. – Mamy pewne problemy. W związku z głosowaniem. Muszę zdobyć ważne informacje. I to szybko. Głosowanie odbywa się pojutrze.
Wiadomo było, że najlepszy dostęp do informacji mają właśnie aplikanci i szeregowi pracownicy firmy. W ich obecności członkowie kadry kierowniczej plotkowali jak małe dziewczynki. Właśnie dlatego Clayton korzystał od roku z pomocy Lillicka i płacił mu za zdobyte informacje.
Lillick przełknął ślinę i opuścił wzrok.
– Wydaje mi się, że zrobiłem już dla ciebie wystarczająco dużo.
– Byłeś szalenie pomocny – przyznał jego przełożony.
– Ale nie chcę już dłużej być pomocny.