Выбрать главу

Clayton kiwnął głową. Wiedział, że tym razem nie może naciskać młodego człowieka. Że musi go sobie zjednać.

– Zdaję sobie sprawę, że to było dla ciebie trudne – powiedział, kładąc dłoń na ramieniu Lillicka. – Ale wszystko, co robiłeś, służyło interesom ogółu pracowników naszej firmy. Jesteśmy już bardzo bliscy zwycięstwa. A jeśli je odniesiemy… zyska na tym cała kancelaria… i ty również.

Młody aplikant nadal milczał.

– Niektórzy z naszych ludzi przeszli na drugą stronę – ciągnął Clayton. – Muszę się dowiedzieć, czy Burdick telefonował do kogoś, z kim rozmawia tylko w wyjątkowych wypadkach. Czy planuje jakieś wyjazdy. Jest człowiekiem zdesperowanym, a tacy ludzie są najlepszymi przyjaciółmi swoich wrogów. Wiesz dlaczego? Ponieważ popełniają błędy. Czy to rozumiesz?

– Owszem.

– Czy zapamiętałeś, co ci mówiłem?

– Tak.

– To dobrze. Za interesujące informacje możesz otrzymać mnóstwo pieniędzy. Mam na myśli sumy pięciocyfrowe.

Przez długą chwilę patrzył Lillickowi w oczy. Po trzydziestu sekundach chłopak opuścił wzrok.

– Rozejrzę się – powiedział powoli. – Zobaczę, czy uda mi się dowiedzieć czegoś ciekawego.

– Doskonale. Postaraj się, żeby było to coś bardzo ciekawego. Nie mam już czasu na subtelne drobiazgi.

Było niedzielne popołudnie.

Taylor Lockwood przyglądała się tłumowi gości, zebranych w wiejskiej rezydencji Wendalla Claytona, położonej na terenie miasteczka Redding w Connecticut. Była zdumiona różnorodnością strojów i barw. Szkockie kraty kłóciły się z jaskrawą żółcią sukien. Zielone koszule kontrastowały z czerwonymi spodniami. Muślinowe szaty, będące reliktem lat sześćdziesiątych i pokolenia hipisów, wydawały się pochodzić z innej epoki.

Musiała przyznać, że te krzykliwe stroje prezentowali niemal wyłącznie starsi prawnicy. Młodsi pracownicy firmy mieli na sobie sportowe spodnie i letnie koszule lub swetry.

Wokół niej migotały perły, jasne włosy, ładne twarze.

Taylor i Reece przyjechali wynajętym samochodem. Musieli dwukrotnie pytać o drogę, nim znaleźli rezydencję Claytona. Zaparkowali wóz, weszli do domu bez pukania i stanęli, niezauważeni przez nikogo, w obszernym holu.

– Jesteśmy zbyt tradycyjnie ubrani – zauważyła z niechęcią.

Reece zdjął krawat i schował go do kieszeni marynarki.

– Jak teraz wyglądam? – spytał.

– Jak zbyt tradycyjnie ubrany prawnik, który zgubił krawat.

– Ja zajmę się parterem – oznajmił. – Ty idź na piętro.

– Okay – powiedziała Taylor, a potem nagle wyraźnie się zawahała.

– O co chodzi? – spytał Reece.

– Weszliśmy tu trochę jak włamywacze, nie uważasz?

– Włamanie polega na wejściu do czyjegoś mieszkania bez pozwolenia z zamiarem popełnienia przestępstwa. – Uśmiechnął się do niej przebiegle. – My zostaliśmy zaproszeni. Więc nie ma mowy o włamaniu.

– Skoro tak uważasz…

Reece zniknął, a ona podeszła do baru. Obsługujący go kelner nalewał do szklanek słodki jabłecznik. Taylor potrząsnęła głową i poprosiła o kieliszek białego wina. Zanim wypiła pierwszy łyk, wyrósł obok niej jak spod ziemi jakiś mężczyzna i mocno chwycił ją za ramię.

Thom Sebastian.

Zadrżała lekko, przypominając sobie jego rozmowę z Boskiem. I groźbę, zawartą w słowach: „Nie interesuj się nią za bardzo”.

– Cześć – zawołał Thom. – Czy doszłaś już do siebie?

– Po czym?

– Po spędzonej ze mną nocy.

– Nie czuję żadnych negatywnych skutków.

– To doskonale. – Unikał jej wzroku i rozglądał się po sali tak nerwowo, jakby zamierzał coś wyznać. – Czy jesteś wolna jutro wieczorem? – spytał w końcu cichym głosem.

– Chyba tak – odparła, zastanawiając się z niepokojem, o co mu chodzi.

– Może byśmy zjedli razem kolację?

– Zgoda.

– Świetnie. Zadzwonię do ciebie. – Przez chwilę patrzył na nią pozbawionym wyrazu wzrokiem, pod którego wpływem zaczęła podejrzewać, że to on ukradł dokument, a teraz chce jej wyznać prawdę.

Co zrobię, jeśli się przyzna i odda mi ten papier? – pytała się w myślach.

Wiedziała, jak postąpiłby jej ojciec. Albo Reece… Złamałby Sebastianowi życie, zmuszając go do rezygnacji z praktyki prawniczej na terenie Nowego Jorku. Ale ona gotowa byłaby zachować jego uczynek w tajemnicy w zamian za przyznanie się do winy.

Ale patrząc, jak Lillick idzie w kierunku baru, zdała sobie sprawę, że zbyt daleko wybiega myślami.

Najpierw niech odda umowę, a potem zastanowimy się nad prawnym aspektem sprawy… – pomyślała.

Zaczęła się przepychać przez tłum gości w kierunku holu. Dostrzegła po drodze jakąś starszą kobietę, która przyglądała jej się bardzo uważnie z mieszaniną ciekawości i rozbawienia. Była nieco podobna do Ady Smith, matki Boska. Gdy ich spojrzenia się spotkały, Taylor wyczuła w jej wzroku zaproszenie do rozmowy i podeszła bliżej.

– Pani jest Taylor Lockwood – oznajmiła nieznajoma.

– Owszem.

– A ja jestem Vera Burdick, żona Donalda.

– Miło mi panią poznać. – Taylor wyciągnęła rękę, przypominając sobie tekst artykułu, który niedawno przesłał jej faksem ojciec. Była zdumiona, że widzi przedstawicielkę obozu Burdicka na terenie nieprzyjaciela. Kobieta musiała dostrzec na jej twarzy wyraz zaskoczenia, bo uśmiechnęła się wymownie.

– Donald załatwia dziś jakieś interesy – powiedziała. – Kazał mi przyjechać tu w zastępstwie.

– Miłe przyjęcie – oceniła Taylor.

– Wendall był na tyle uprzejmy, że oddał na dzisiejszy wieczór swój dom do dyspozycji firmy. Robi to samo w lipcu, kiedy odbywa się nabór nowych pracowników. To rodzaj pikniku dla prawników.

Na chwilę zapadła kłopotliwa cisza.

– No cóż, chyba pójdę zobaczyć, kto tu jest – oznajmiła w końcu Taylor.

Vera Burdick kiwnęła głową w taki sposób, jakby chciała dać do zrozumienia, że podczas tej krótkiej rozmowy uzyskała wszystkie potrzebne jej informacje.

– Miło było panią poznać, moja droga. I życzę szczęścia.

Taylor śledziła przez chwilę wzrokiem swą rozmówczynię, która podeszła do grona znajomych prawników. Co znaczyło to „życzę szczęścia” – zastanawiała się w duchu. Ruszyła ponownie w kierunku schodów, ale zatrzymał ją jakiś męski głos.

– Kim pani jest?

Odwróciła się, czując nerwowy dreszcz, i ujrzała przed sobą Wendalla Claytona. Zaskoczyło ją to, że jest tylko o pięć centymetrów wyższy od niej. Potem zdała sobie sprawę, że z bliska wydaje się o wiele bardziej przystojny niż z daleka.

Później spojrzała mu w oczy i straciła na trzy czy cztery sekundy zdolność myślenia. Były to oczy człowieka, który potrafi kierować innymi ludźmi, człowieka, któremu trudno czegokolwiek odmówić, nawet jeśli żąda tego w milczeniu.

Dokładnie takiego samego człowieka, jakim był jej ojciec.

– Słucham?

– Pytałem, kim pani jest – powtórzył z uśmiechem.

– Taylor Lockwood.

– Wendall Clayton.

– Wiem, kim pan jest. Dziękuję za zaproszenie, ale weszłam tu bez przywitania się z gospodarzem. Czy wyrzucisz mnie za drzwi?

– Wręcz przeciwnie. Podejrzewam, że jesteś tutaj jedyną osobą, z którą warto porozmawiać.

– Chyba trochę przesadzasz.

Chwycił ją lekko za ramię. Nigdy jeszcze nie przeżyła czegoś podobnego. Nie był to uścisk przełożonego, przyjaciela czy kochanka. Miała wrażenie, że Clayton przekazuje sygnał, mający ją przekonać o jego absolutnej dominacji. Czuła się tak, jakby ścisnął w dłoni jej duszę.

– Czy chciałabyś zwiedzić dom? – spytał, cofając w końcu rękę.

– Oczywiście.