Выбрать главу

– Donald jest członkiem naszej rady nadzorczej od nie wiem jak dawna – powiedział Gliddick, kiwając głową. – Ma przyjaciół na wszystkich szczeblach spółki. Jeśli go sprzedamy, wielu ludzi będzie nam to miało za złe.

– Za złe? – powtórzył Simms takim tonem, jakby było to określenie zaczerpnięte z innego języka. – No cóż, lojalność jest ważna. Ale powinna obowiązywać obie strony. Na lojalność trzeba zasłużyć. Czy uważa pan, że prawnik, który przegapia próbę wrogiego przejęcia firmy swego klienta, zasługuje na jego lojalność?

– O czym pan mówi?

– Krążą różne pogłoski… Tylko pogłoski, ale Wendall i ja uważamy, że coś w nich jest.

– Stale słyszymy jakieś pogłoski. W zeszłym roku udaremniliśmy cztery próby przejęcia spółki. Wszyscy chcieliby nas kupić.

– Ale czy wszyscy kontaktują się za waszymi plecami z inwestorami?

Gliddick zastygł w bezruchu.

– O kogo chodzi?

– O firmę GCI z Toronto.

– To Weinraub, ten pieprzony żydowski palant. – Zerknął na Simmsa, by przekonać się, czy nie ma on semickich rysów, ale najwyraźniej uznał go za Aryjczyka. – Widziałem się z nim w Londynie zaledwie przed tygodniem. Niczego mi nie zdradził.

– Naszym zdaniem złożą ofertę za jakieś cztery miesiące. Obrona przed przejęciem będzie was kosztowała milion dolarów… może dwa. Perelli może udaremnić ich plany za jedną czwartą tej sumy. I potrafi to przeprowadzić w taki sposób, żeby wasi akcjonariusze i najważniejsi pracownicy nie wpadli w panikę i nie zaczęli się wycofywać. On to potrafi najlepiej.

– A Burdick o tym nie wie?

– Nie ma pojęcia. Dowiedzieliśmy się o tym za pośrednictwem Perellego.

Obaj skończyli swoje drinki. Simms napełnił szklanki.

– Randy, sam nie wiem, co robić. Nie mogę kwestionować tego, co mówisz, spierać się o liczby. To jest problem moralny. Nie lubię problemów moralnych. Może…

Rozległo się pukanie do drzwi. Stanęła w nich wysoka, młoda blondynka. Miała na sobie krótką, skórzaną spódniczkę mini i obcisłą białą bluzkę.

– Panie Simms, przyniosłam te akta, o które pan prosił.

– Dziękuję, Jean. – Wziął z jej rąk grubą tekturową teczkę. – Jean, to jest pan Gliddick.

Uścisnęli sobie ręce. Wzrok Gliddicka powędrował w kierunku widocznego pod cienką bluzką jedwabnego biustonosza.

– Jean jest asystentką w tutejszej kancelarii, z którą czasem współpracujemy – wyjaśnił Simms.

– Miło mi cię poznać, Jean.

– W tej teczce są liczne dokumenty, które dowodzą, że fuzja byłaby korzystna dla waszej spółki – powiedział młody prawnik, a potem zerknął na zegarek. – Mam za chwilę konferencję telefoniczną. Odbędę ją w swoim pokoju, żeby panu nie przeszkadzać. Proszę przejrzeć te materiały i zastanowić się nad tym, co panu mówiłem.

– Jasne. – Gliddick nadal nie odrywał wzroku od Jean, a ona, widząc to, uśmiechnęła się do niego zachęcająco.

– Posłuchaj, Jean – zwrócił się do kobiety Simms. – Ty znasz dobrze Miami, prawda?

– Oczywiście, mieszkam tu od urodzenia.

– Może pomogłabyś panu Gliddickowi znaleźć jakiś lokal, w którym moglibyśmy wieczorem posłuchać muzyki? Jazzu albo rytmów kubańskich?

– Chętnie. – Dziewczyna przysiadła na krawędzi łóżka i sięgnęła po przewodnik. Jej spódnica uniosła się wysoko. – Jeśli tylko zechce.

– Będę wdzięczny za pomoc – oznajmił Gliddick.

– Nie jesteśmy już w pracy – dodał Simms. – Zrób sobie drinka. I nie zapomnij o panu Gliddicku.

– Dzięki, Randy. Chętnie się napiję.

– Wrócę za jakąś godzinę – oznajmił Simms.

– Doskonale – rzekł Gliddick, odkładając teczkę na stół i śledząc wzrokiem zmierzającą w stronę baru Jean. Żaden z nich nie zauważył, kiedy dziewczyna zdjęła buty.

Problem moralny…

– I jeszcze jedno, Randy – zawołał Gliddick, kiedy Simms stał już w drzwiach.

Młody prawnik spojrzał na niego pytająco.

– Kiedy będziesz wracał… Czy możesz zatelefonować, zanim wejdziesz do pokoju?

– Oczywiście, Ed.

Była dziesiąta wieczorem. Reece szybko jechał po autostradzie, która prowadziła z domu Claytona do Nowego Jorku. Tylor siedziała wygodnie na rozłożonym fotelu wynajętego lincolna.

Walcząc z sennością, wywołaną przez miarowy szum silnika i kołysanie samochodu, opowiedziała mu o szantażu, jakiego dopuścił się Clayton w stosunku do Dudleya, i o znalezionym rachunku.

– Firma ochroniarska pracująca pod dyktando indywidualnych klientów? – mruknął Reece, kiwając głową. – To eufemizm, pod którym ukrywa się szpiegostwo przemysłowe. Dobra robota, Taylor. Na ile opiewa ten rachunek?

– Dwa tysiące miesięcznie.

– To niewiele jak na kradzież dokumentu. Może chodzi o inwigilację osób zamieszanych w fuzję?

– Czy słyszałeś, o czym rozmawiano na przyjęciu? Mój Boże, to byli nowi pracownicy, ale wszyscy dyskutowali tylko o tej fuzji. Wendall ma nóż na gardle. Jeśli do niej nie doprowadzi, straci znaczną część wiarygodności.

– Jeśli do niej nie doprowadzi, straci również posadę – oznajmił Reece z sarkastycznym uśmiechem. Potem spojrzał na nią, przyłapując ją na kolejnym ziewnięciu. – Czy dobrze się czujesz?

– O tej porze zwykle śpię.

– Można się od tego odzwyczaić – powiedział Reece, wzruszając ramionami. Potem wyciągnął rękę i zaczął masować jej kark.

– Och, to bardzo miłe… – Zamknęła oczy. – Czy kiedykolwiek uprawiałeś seks w samochodzie?

– Nie, nigdy.

– Ja też nie. Nigdy nawet nie byłam w kinie dla zmotoryzowanych.

– Kiedyś, jeszcze w gimnazjum… – zaczął Reece. – O Jezu!

Poczuła silny wstrząs. Otworzyła oczy i ujrzała tuż przed maską lincolna biały samochód, który skręcił znienacka na ich pas ruchu. Reece zjechał na pobocze, ale wóz stracił przyczepność i zaczął się zsuwać po stromym zboczu.

– Mitchell! – krzyknęła Taylor, wyciągając ręce przed siebie. Drzewa i krzewy pędziły naprzeciw nich z szybkością stu kilometrów na godzinę. Słyszała zgrzyt podwozia ocierającego się o kamienie.

– Ten samochód… – zawołał Reece. – Ten samochód zepchnął nas z drogi.

Hamował z całej siły, usiłując odzyskać panowanie nad kierownicą, ale lincoln nadal uderzał o gałęzie i głazy. W pewnym momencie zwolnił gwałtownie, natrafiwszy na jakąś przeszkodę, a potem ruszył dalej.

Taylor uderzyła głową w szybę. Była oszołomiona. Czuła mdłości i silny ból w plecach.

– Co za sukinsyn – mruknął pod nosem Reece. Potem uśmiechnął się, widząc, że wjeżdżają na mniej pochyły odcinek terenu. Samochód zwolnił do dwudziestu kilometrów na godzinę i nagle znalazł się na stromym zboczu, prowadzącym do szerokiego na kilometr zbiornika wodnego. Zablokowane koła zsuwały się powoli po mokrych liściach, pokrywających grunt.

– Taylor! – zawołał Reece. – Wpadamy do wody!

Poczuli gwałtowny wstrząs, a potem otaczający ich krajobraz zniknął im nagle z oczu. O przednią szybę uderzyła fala czarnej, oleistej wody, która natychmiast zaczęła wlewać się do wnętrza samochodu.

Rozdział dwudziesty trzeci

Tego samego dnia w Miami, o jedenastej wieczorem, w pokoju hotelowym Donalda Burdicka zadzwonił telefon.

Szef firmy Hubbard, Wbite and Willis czekał przez cały wieczór na wiadomość od Eda Gliddicka i w końcu zasnął w ubraniu na kanapie.