Выбрать главу

– …z szosy – dokończyła szeptem Taylor.

Hemming wahał się przez dłuższą chwilę.

– Tego rodzaju firma… trzy A… Tak, można by tam pewnie znaleźć kogoś, kto zechciałby to zrobić – powiedział w końcu. – A nawet coś gorszego.

Taylor dokończyła swoje piwo. Otworzyła torebkę, wyjęła dwudziestodolarowy banknot i gestem wezwała kelnera.

– Czy istnieje jakiś pan Lockwood? – spytał John.

– Tak, ale chyba nie polubiłbyś mojego ojca.

– Chodzi mi o narzeczonego albo przyjaciela. Wiesz, jednego z tych paskudnych facetów, którzy zawsze mnie uprzedzają.

– W gruncie rzeczy nie.

– Więc może zjadłabyś ze mną kolację?

– Nie mogę.

– Pozwoliłbym ci mnie zaprosić, żebyś mogła odpisać sobie koszty od podatku.

Taylor roześmiała się głośno.

– Mam inne plany na najbliższą przyszłość.

– Plany obowiązują tylko budowlańców i stoczniowców.

– Może innym razem? Mówię poważnie.

– Jasne – mruknął Hemming. Kiedy zaczęła wstawać, uniósł jeden palec, skłaniając ją do powrotu na miejsce. – Jeszcze jedno… Mam przyjaciela. Nosi odznakę i pracuje w komendzie policji. Może czas, żebyś do niego zadzwoniła? Tylko po to, żeby pogadać.

Taylor przypomniała sobie wczorajszy wypadek, zakończony kąpielą w zbiorniku i doszła do wniosku, że pomysł Hemminga jest doskonały.

Mimo to powiedziała:

– Nie.

Rozdział dwudziesty czwarty

Spacerowali razem po Battery Park.

Ralph Dudley patrzył na Statuę Wolności, wyrastającą nad zatoką jak siostra posągu ślepej sprawiedliwości. Junie szła obok niego w milczeniu. Miał ochotę wziąć ją za rękę, ale oczywiście nie zrobił tego. Wyglądali na turystów, którzy idą w kierunku posągu, by obejrzeć go z bliska.

Dudley zastanawiał się, ile osób w wieku Junie zna treść napisu wyrytego na cokole i wie, że jest on fragmentem poematu Emmy Lazarus, „Nowy kolos”.

Pokaż mi tych znużonych i ubogich,

Stłoczone masy, oddechu żądne,

Odpadki cuchnące przy twym brzegu…* [Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik]

Chyba prawie nikt – pomyślał z zadumą. – A ilu prawników z Wall Street zna tekst tego wiersza? Też niezbyt wielu.

– Czy na promie będzie zimno?

– Możemy usiąść pod pokładem. Tam jest ciepło. Wypijemy gorącą czekoladę.

– Albo piwo – mruknęła dziewczyna.

– Hmm – zasępił się Dudley. – Zatrzymajmy się na chwilę.

Podeszli do ławki i usiedli. Dudley chyba po raz tysięczny zadał sobie pytanie, dlaczego jest tak przywiązany do tej młodej osoby.

– No dobrze, o co chodzi? – spytała.

– Mam tu kilka dokumentów. Chcę, żebyś je podpisała. Nie możemy tego zrobić w firmie.

Junie nałożyła na uszy słuchawki walkmana. Dudley zdjął je i pogłaskał ją po włosach, a ona skrzywiła się z niechęcią.

– Musisz je podpisać.

– No dobrze, zgoda.

Wyjął z teczki plik papierów i podał je dziewczynie.

– Okay – mruknęła, strzelając gumą do żucia. – Daj mi pióro.

Dudley sięgnął do kieszeni marynarki i stwierdził, że przez pomyłkę wziął ze sobą tylko automatyczny ołówek.

– Do diabła, zostawiłem pióro w biurze.

– Mam własne. – Wyciągnęła je z torebki, zrzucając przy okazji na ziemię jakąś kartkę papieru. Dudley podniósł ją i zobaczył, że jest to czek.

Dostrzegł na nim nazwisko Junie.

I podpis Taylor Lockwood.

Jego ręka zamarła w powietrzu.

– Co to jest? – spytał, patrząc na nią z wściekłością.

– Ja…

– Co ty, do diabła, zrobiłaś?

– Papciu… – zaczęła, upuszczając walkmana, który rozpadł się w zetknięciu z asfaltem.

– Jak mogłaś? – wyszeptał. – Jak mogłaś?

Alicja-Taylor Lockwood wymyśliła smutną historię, która miała jej ułatwić dostanie się do króliczej nory, czyli do mieszkania położonego na Manhattanie.

Tak mi głupio. Ralph Dudley jest moim wujem. Moja ciotka – jego żona – umarła dwa lata temu, a on czuje się bardzo samotny. Chciałam ugotować mu kolację, żeby go pocieszyć.

Na dowód prawdziwości tych słów niosła w ręku torbę z supermarketu.

Oto pięćdziesiąt dolarów za pańską pomoc. Tylko proszę nic mu nie mówić. To ma być niespodzianka.

Portier przyjrzał się jej uważnie, ale jej elegancki kostium najwyraźniej rozproszył jego wątpliwości. Przyjął pieniądze, wręczył jej zapasowy klucz i odwrócił się z powrotem do małego telewizora.

Wiedziała, że Dudleya nie będzie w domu. Spotkała go na korytarzu, a on oznajmił jej, że bierze wolne popołudnie, by pokazać Junie Statuę Wolności. Zasępiona dziewczyna czekała na niego w holu. Spojrzała na Dudleya, a potem na Taylor, ale nie powiedziała ani słowa. Na jej twarzy pojawił się wyraz znudzenia.

Taylor weszła do wnętrza i zauważyła, że mieszkanie Dudleya jest mniejsze i o wiele skromniejsze, niż oczekiwała.

Wiedziała o jego problemach finansowych, ale była przekonana, że apartament wspólnika prawniczej firmy z Wall Street cechować będzie w najgorszym wypadku elegancka prostota. Tymczasem cztery pokoje, które zajmował w przedwojennym budynku, nie wydawały się większe niż jej mieszkanie. Ściany pokryte były tanią farbą, która łuszczyła się w kilku miejscach. Okna pomalowano tak grubą warstwą lakieru, że nie dało się ich otworzyć.

Obejrzała pobieżnie salonik, pełen starych, zniszczonych mebli. Połamane nogi i poręcze foteli związane były schludnie sznurkiem. Dostrzegła nadtłuczone wazony, poszarpane i niedbale zszyte koronkowe firanki, książki, kilimy, laski i kolekcję poobijanych srebrnych papierośnic. Na ścianach wisiały stare fotografie członków rodziny. Na jednej z nich młody Dudley stał obok jakiejś dużej, skrzywionej kobiety. Był przystojny, ale bardzo chudy. Patrzył w obiektyw aparatu z posępnym wyrazem twarzy.

W sypialni, obok łóżka, stał drewniany manekin, na którym wisiała marynarka Dudleya. Szczotka do ubrania leżała na małej półeczce, a obok manekina stała para dokładnie wypolerowanych butów o mocno startych obcasach.

Pedanteria gospodarza ułatwiała przeszukanie mieszkania. W przegródkach biurka leżały dokładnie posegregowane dokumenty. Rachunki za mieszkanie, rachunki telefoniczne, listy od córki (najmniej wypełniona przegródka), korespondencja w sprawach zawodowych, gwarancje na sprzęty gospodarstwa domowego, listy od stowarzyszenia absolwentów uczelni, kwity. Programy operowe był oddzielone od programów filharmonii i programów baletowych.

Skończyła przegląd biurka w ciągu dziesięciu minut, ale nie znalazła nic, co łączyłoby Dudleya z firmą Hanover and Stiver. Zawiedziona i zmęczona przeszła do kuchni. Oświetlało ją małe okno wychodzące na podwórko.

Oparła się o zlewozmywak i spojrzała na stół. Po obu jego stronach stały dwa mahoniowe krzesła. Przy jednym miejscu nie nakryto. Przy drugim leżała wyblakła podkładka pod zastawę, na której stał kosztowny porcelanowy talerz i kieliszek do wina. Obok spoczywał komplet srebrnych sztućców. Wszystko było przygotowane do samotnej kolacji. Środek talerza zajmowała biała serwetka, zwinięta w czerwonym kółku. Jaskrawy krążek nie pasował do wystroju wnętrza. Była to tania, plastikowa ozdóbka, zakupiona zapewne w kramie z pamiątkami na Times Square. Taylor podniosła ją i dostrzegła tandetny napis: „Papcio”.

Prezent od Junie, obiektu jego perwersyjnego pożądania.

Czas minął. Musisz stąd znikać, Alicjo…

Nic – pomyślała ze złością. – Nic nie znalazłam. Żadnej wskazówki, mogącej sugerować miejsce ukrycia dokumentu.

Wrzuciła torbę na zakupy, która i tak była wypchana tylko starymi gazetami, do zsypu na śmieci i wyszła z budynku.