Выбрать главу

Do czwartej trzydzieści przeszukała większość dostępnych miejsc, ale nie znalazła dokumentu. Na podłodze, obok komody, leżały jednak jeszcze dwa stosy papierów.

Przejrzała jeden z nich i nie natrafiła na żaden ślad. Zaczęła przeglądać drugi.

W tym momencie usłyszała dochodzące z pobliskiego korytarza energiczne kroki i podniesiony głos Wendalla Claytona.

– Głosowanie w sprawie fuzji ma się odbyć za sześć godzin! Te cholerne dokumenty potrzebne mi są natychmiast!

Rozdział dwudziesty siódmy

W gruncie rzeczy tylko tu żył naprawdę.

W takich ciemnawych, rozbrzmiewających pogłosem salach sądowych.

Na wykładanych marmurem korytarzach, rozjaśnionych słonecznym światłem, przefiltrowanym przez pokryte pięćdziesięcioletnim osadem okna. W ozdobionych dębowymi boazeriami holach, do których dochodził z bibliotek i archiwów zapach starego papieru.

Przy takich stołach dla stron jak ten, przy którym w tej chwili siedział.

Mitchell Reece oglądał salę sądową, w której miały być niebawem wystrzelone pierwsze salwy w bitwie między New Amsterdam Bank and Trust a firmą Hanover and Stiver. Przyglądał się sklepionemu sufitowi, loży dla przysięgłych i ławie sędziowskiej, przypominającej mostek kapitański na okręcie wojennym, zakurzonej fladze, portretom poważnych, dziewiętnastowiecznych sędziów. Sala była w tym momencie nieoświetlona. Wydawała się zaniedbana i przypominała mu stare wagony metra. Było to zresztą zupełnie zrozumiałe; bądź co bądź wymiar sprawiedliwości – podobnie jak transport publiczny czy zakład utylizacji odpadków – świadczy usługi na rzecz obywateli.

Usiadł na kilka minut, ale potem, nie mogąc opanować zdenerwowania, wstał nagle i zaczął chodzić po sali.

Zastanawiał się, co będzie, jeśli Taylor nie znajdzie zaginionego dokumentu.

Miał nadzieję, że uda mu się wymyślić jakiś inny sposób poprowadzenia sprawy sądowej. Ponieważ jednak był człowiekiem bardzo ambitnym, człowiekiem, który – jak powiedziała kiedyś Taylor – parł szaleńczo naprzód, zapominając o motywach, logice, a nawet bezpieczeństwie, desperacko marzył o odnalezieniu tego skrawka papieru.

Bardzo chciał wygrać tę sprawę.

Wstał i podszedł do dużego okna. Przez chwilę obserwował ludzi idących szybkim krokiem po Centre Street. Wszyscy mieli na sobie ciemne ubrania, ale łatwo było ich odróżnić. Prawnicy nieśli ciężkie torby z dokumentami, klienci nieśli teczki, a sędziowie nic nie nieśli.

Podszedł do ławy sędziów, a potem do loży przeznaczonej dla przysięgłych.

Teatr.

Wygrywanie spraw polega na zrozumieniu istoty teatru – pomyślał.

Odkrył to na wczesnym etapie kariery. Reprezentował wtedy chłopca, który stracił oko na skutek uderzenia kamieniem, wyrzuconym w powietrze przez kosiarkę do trawy. Jego ojciec wyciął piłą do metalu żelazną osłonę, zapewniającą bezpieczne funkcjonowanie urządzenia, był bowiem przekonany, że zmusza ona silnik do cięższej pracy i zwiększa zużycie paliwa. Reece zaskarżył producenta, twierdząc, że kosiarka była wadliwa, gdyż nie było na niej napisu, ostrzegającego przed zdejmowaniem osłony.

Wszyscy byli przekonani, że Reece nie ma szans na wygranie sprawy, gdyż bezpośrednią przyczyną obrażeń chłopca był postępek jego ojca. Wiedział o tym znudzony sędzia, podobnie jak arogancki adwokat reprezentujący pozwaną firmę i zadowolony z siebie prawnik przedsiębiorstwa, w którym ta firma była ubezpieczona.

Tylko siedmiu ludzi nie wiedziało o tym, że wygranie tej sprawy jest niemożliwe. Jednym z nich był Mitchell Reece. Pozostałymi sześcioma byli członkowie ławy przysięgłych, którzy przyznali zasmarkanemu małemu chłopcu milion siedemset tysięcy dolarów odszkodowania.

Teatr.

To był klucz do wygrywania postępowań układowych: iskra logiki, odrobina prawa, wyrazista osobowość i sporo teatru.

Zerknął w kierunku drzwi sali. Marzył o tym, żeby się otworzyły i by weszła przez nie Taylor, niosąc w ręku dokument.

Ale one, oczywiście, wciąż były zamknięte.

Wyszła od niego o trzeciej rano, wybierała się do firmy. Od tej pory nie miał od niej żadnych wieści. Przespał się kilka godzin, a potem wziął kąpiel i włożył najlepszy garnitur od Armaniego. Zebrał dokumenty i zadzwonił do klientów, by umówić się z nimi w sądzie. Potem pojechał wynajętą limuzyną do centrum miasta i zniknął we wnętrzu ogromnej, ozdobionej kopułą katedry, zajmowanej przez Sąd Najwyższy Stanu Nowy Jork.

Uświadomił sobie, że teraz wynik sprawy nie zależy już od niego. Albo Taylor znajdzie dokument i wypadki potoczą się w określonym kierunku, albo go nie znajdzie i nastąpi wiele zupełnie innych wydarzeń.

Nie modlił się już chyba od trzydziestu lat, ale teraz skierował krótki apel do mglistej istoty boskiej, którą wyobrażał sobie jak ślepą sprawiedliwość. Proszę cię – szeptał w myślach – zapewnij Taylor bezpieczeństwo i pozwól, aby znalazła ten dokument.

Taylor, zrobiłaś już tak wiele; zrób jeszcze trochę. Dla dobra nas obojga…

Taylor Lockwood stała w prywatnej łazience Wendalla Claytona.

Była dziewiąta rano, a ona ukrywała się tam już od kilku godzin. Czekała na chwilę, w której Clayton wyjdzie na moment z gabinetu, umożliwiając jej przeszukanie ostatniego stosu papierów.

Ale on nie wstał nawet po to, żeby się przeciągnąć. Przykuty do biurka, odrywał się od papierów tylko wtedy, kiedy dzwonił do wspólników i klientów firmy. Docierające do niego wiadomości były najwyraźniej korzystne; Taylor zorientowała się, że fuzja zostanie zaaprobowana i że obie firmy podpiszą tego dnia umowę.

Wiedziała, że Reece pojechał już do sądu. Domyślała się, że jest załamany brakiem jakichkolwiek wieści.

Ale ona mogła tylko czekać.

Minęło dziesięć minut. Potem następne dziesięć. W końcu Clayton podniósł się znad biurka.

Dzięki Bogu – pomyślała. – Pewnie wyjdzie z pokoju, żeby coś sprawdzić.

Postanowiła chwycić stertę papierów i przemknąć się z nią do swej klitki. Następnie…

Poczuła skurcz serca. Clayton wcale nie zamierzał wyjść z pokoju. Ruszył w stronę łazienki. Z przerażeniem zdała sobie sprawę, że w pomieszczeniu nie ma ani jednej szafki czy kabiny prysznicowej, za którą mogłaby się ukryć.

– Wysoki sądzie, wnoszę o przeprowadzenie krótkiej narady stron – oznajmił Mitchell Reece, stojąc za swoim stołem.

Sędzia wydawał się.zaskoczony, a Reece domyślał się powodów jego zdziwienia. Proces dopiero się rozpoczynał. Przed chwilą zakończono wstępne oświadczenia. Rzadko się zdarzało, by już na tym etapie dochodziło do narady stron – krótkiej rozmowy przy pulpicie sędziowskim, poza zasięgiem słuchu przysięgłych. Do tej pory nie nastąpiło nic, o co przedstawiciele obu klientów mogliby się spierać.

Sędzia uniósł brwi. Siwy, dystyngowany adwokat firmy Hanover and Stiver wstał i powoli podszedł do pulpitu.

Sala była w połowie pusta, ale Reece, ku swej irytacji, dostrzegł na niej kilku reporterów. Nie znał przyczyny ich obecności. Nigdy nie zajmowali się tego rodzaju sprawami.

Czyżby nastąpiła jakaś manipulacja? – pytał się w myślach.

Przy stole zajmowanym przez pozwanego siedział gładko uczesany Lloyd Hanover. Na jego opalonej twarzy malował się wyraz wystudiowanego znudzenia.

Obaj adwokaci podeszli do sędziego.

– Wysoki sądzie – oznajmił Reece – podstawą mojego materiału dowodowego jest pewien dokument. Wnoszę o prawo do przedstawienia kopii tego dokumentu.

Adwokat Hanovera powoli odwrócił głowę i spojrzał na niego ze zdumieniem. Ale jeszcze bardziej zaskoczony wydawał się sędzia.

– Nie ma pan oryginału?

Ani przysięgli, ani widzowie nie mogli słyszeć tej wymiany zdań, ale wszyscy musieli widzieć zdumienie malujące się na twarzy sędziego. Obecni na sali wymienili znaczące spojrzenia, a reporterzy poruszyli się niespokojnie jak rekiny, które poczuły krew.