Выбрать главу

– Znałam go, ale niezbyt dobrze.

– Dam ci dobrą radę, młoda damo. Staraj się zniknąć z pola widzenia.

– Co takiego? – spytała ze zdumieniem.

– Nie rzucaj się w oczy. To samobójstwo rzuci cień na twoją firmę. Nie chcielibyśmy, żeby przerzucił się on na ciebie.

Jak cień może się przerzucać? – pomyślała w duchu.

– Przecież jestem tylko aplikantką, tato – powiedziała do słuchawki. – Dziennikarze z „Timesa” nie będą pisali o mnie.

Choć gdyby chcieli napisać całą prawdę, powinni to zrobić – szepnął jej wewnętrzny głos.

– Dlaczego on się zabił? – spytał retorycznie Samuel Lockwood. – Jeśli ktoś nie może znieść ciepła, nie powinien wchodzić do kuchni.

– Może chodziło o coś więcej, tato.

– Zachował się jak tchórz i zaszkodził twojej firmie.

– Nie mojej – mruknęła Taylor, ale zrobiła to tak cicho, że ojciec jej nie usłyszał.

– Czy chcesz porozmawiać z twoją matką? – spytał.

– Tak, proszę.

– Zaraz ją zawołam. Pamiętaj, co ci powiedziałem, Taylie.

– Oczywiście, tato.

Jej matka, która najwyraźniej wypiła o jeden kieliszek wina za dużo, ucieszyła się z telefonu córki i na szczęście nie była tak przejęta tym, co się wydarzyło w firmie. Taylor rozmawiała z nią o wiele swobodniej niż z ojcem i chętnie wysłuchała jej zdania na temat seriali telewizyjnych i dalekich krewnych. A kiedy pani Lockwood przypomniała jej, że ma przyjechać do Marylandu na Boże Narodzenie, pod wpływem nagłego impulsu zgodziła się przedłużyć swój pobyt w domu z trzech dni do siedmiu.

Skoro Burdick chce, żebym wzięła krótki urlop, mogę to zrobić – pomyślała w duchu.

Zachwycona pani Lockwood chętnie przedłużyłaby rozmowę, ale Taylor oznajmiła jej po kilku minutach, że musi kończyć. Bała się, że słuchawkę ponownie przejmie ojciec.

Włożyła paczkę zamrożonego spaghetti do garnka z wodą. Kiedy danie się zagrzało, zjadła je na kolację, zagryzając jednym jabłkiem. Potem położyła się na kanapie i zaczęła oglądać powtórkę jakiegoś serialu.

Mitchell Reece zadzwonił jeden raz, ale nie podniosła słuchawki. Zostawił krótką wiadomość, w której oznajmił, że o niej myśli. Jego słowa pokrzepiły ją trochę na duchu.

Ale nie zatelefonowała do niego, by mu o tym powiedzieć.

Zwinęła się na kanapie, patrzyła tępo w migoczący przed nią telewizor i myślała o czasach, w których była kilkunastoletnią dziewczynką, a jej labrador leżał zawsze obok niej, dopóki nie spędziła go z łóżka. Później próbowała zasnąć, czując ciepło emanujące z sąsiedniej poduszki, a w jej umyśle rodziły się pierwsze przebłyski świadomości, że ból, wywoływany przez samotność jest w gruncie rzeczy fałszywym bólem, niemającym z samotnością nic wspólnego.

Wierzyła mocno, że samotność ma w istocie walor terapeutyczny.

Pomyślała o Mitchellu Reesie i zaczęła się zastanawiać, czy on jest inny… czy przypomina jej ojca, który gdy miał problemy, zawsze szukał towarzystwa. Nie potrzebował jednak nigdy członków rodziny; wybierał swych kolegów z pracy, polityków, wspólników lub klientów.

Ale to zupełnie inna historia… – pomyślała ze znużeniem.

Oparła głowę na poduszce kanapy i obudziła się dziesięć godzin później, o szarym brzasku.

Postanowiła nie iść do pracy i spędziła większość poranka i wczesnego przedpołudnia na świątecznych zakupach. Po powrocie do domu zastała na sekretarce kilka wiadomości. Jedną nagrał Reece. Drugą, dość dziwaczną, Sean Lillick, który sprawiał wrażenie pijanego. Z jego głosu można się było domyślić, że jest na granicy załamania nerwowego. Przez kilka minut mówił o śmierci Claytona. Potem dodał, że Carrie Mason nie chce iść z nim na uroczystość żałobną, i spytał Taylor, czy zechce mu towarzyszyć.

Nie – pomyślała. Ale nie zareagowała na jego prośbę o telefon.

Nie zadzwoniła też do Thoma Sebastiana, który również prosił o kontakt.

Przejrzała pocztę, którą wyjęła ze skrzynki na dole, i wśród kartek pocztowych znalazła kopertę z nadrukiem firmy płytowej. Czując przyspieszone bicie serca, rozdarła ją nerwowo i wyjęła z niej swoją taśmę demo.

W kopercie nie było nawet listu od firmy. Na załączonej przez nią krótkiej informacji ktoś nabazgrał niedbale słowa: „Dziękujemy, ale to nie dla nas”.

Wrzuciła ją do pudełka, w którym leżała reszta odesłanych taśm, i otworzyła w końcu poranne wydanie „New York Timesa”, by przeczytać artykuł, którego unikała przez cały dzień. Jego tytuł brzmiał:

SAMOBÓJSTWO PRAWNIKA Z WALL STREET

Z dotychczasowych ustaleń wynika, że przyczyną śmierci 52-letniego wspólnika znanej firmy adwokackiej było napięcie nerwowe, związane z pracą.

Burdickowi najwyraźniej udało się z tego wybrnąć – pomyślała Taylor, mimo woli zachwycając się maestrią, z jaką tego dokonał jej szef.

W tekście artykułu nie było ani słowa o sprawie firmy Hanover and Stiver. Ani słowa o kradzieży dokumentu. Ani słowa o Mitchellu i o niej. Ani słowa o fuzji.

Zacytowano w nim słowa Burdicka, który nazwał śmierć Claytona straszliwą tragedią i dodał, że jego firma straciła niezwykle utalentowanego współpracownika. Dziennikarz cytował też kilku innych przedstawicieli kancelarii – przede wszystkim Billa Stanleya – którzy mówili o tym, że Clayton był przeładowany pracą i skłonny do wahań nastrojów. W artykule podkreślono, że w ciągu ostatniego roku Clayton przepracował ponad dwa tysiące sześćset godzin, czyli bardzo wiele jak na prawnika o jego pozycji. Wspomniano też o stresie, na jaki narażeni są przepracowani profesjonaliści.

Taylor westchnęła i odrzuciła gazetę, a potem umyła ręce ze śladów drukarskiej farby, tak dokładnie, jakby były poplamione krwią.

O piątej trzydzieści ktoś zadzwonił do jej drzwi.

Kto to może być – myślała nerwowo. – Sąsiedzi? Thom Sebastian, nachodzący mnie bez zapowiedzi, by poprosić o spotkanie?

A może Ralph Dudley, przychodzący z niewiadomego powodu?

Otworzyła drzwi.

Mitchell Reece, w sportowej kurtce, wszedł do mieszkania i spytał ją, czy ma kota.

– Co takiego? – spytała, zdumiona jego obcesowością.

– Kota – powtórzył.

– Nie, dlaczego? Czy masz uczulenie? Co tu robisz?

– Albo rybkę lub jakiekolwiek stworzenie, które musisz regularnie karmić?

Zadowolona, że widzi go w pogodnym nastroju, jakże różnym od szoku, który przeżył w obliczu śmierci Claytona, uśmiechnęła się do niego przewrotnie.

– Od czasu do czasu miewam narzeczonych – odparła. – Ale jak pewnie wiesz, aktualnie żaden z nich tu nie mieszka.

– W takim razie zejdź na dół. Chcę ci coś pokazać.

– Ale…

Mitchell położył palec na ustach.

– Chodźmy.

Wyszła za nim na ulicę, gdzie stała długa, czarna limuzyna lincoln. Reece otworzył drzwi i wskazał jej wnętrze, w którym ujrzała trzy wielkie torby ze sklepu sportowego PARAGON i dwie pary nart rossignol.

– Mitchell, co ty robisz? – spytała ze śmiechem.

– Pora na moją lekcję. Nie pamiętasz? Obiecałaś, że nauczysz mnie jeździć na nartach.

– Gdzie? W Central Parku?

– Czy znasz miejscowość, która nazywa się Cannon? Leży gdzieś w stanie New Hampshire. Przed chwilą dzwoniłem do informacji, żeby się zorientować, jaka tam jest pogoda. Dziesięć centymetrów świeżego puchu. Nie wiem, co to znaczy, ale nawet w nagranym głosie usłyszałem nutę entuzjazmu, więc zakładam, że warunki są dobre.

– Ale kiedy?

– Ale teraz.

– Tak po prostu?

– Firmowy odrzutowiec stoi na lotnisku La Guardia. Płacimy za niego od godziny, więc lepiej się pospiesz. Idź się spakować.