Выбрать главу

– To jakieś wariactwo. A co z pracą?

– Dzwonił do mnie Donald. Któreś z nich – on albo jego żona – odkryło, że lubisz jeździć na nartach. Kazał nam wziąć kilka dni wolnego. Firma pokrywa wszystkie koszty podróży. Nazwał to premią świąteczną. Chyba kupiłem wszystko, czego nam potrzeba. W sklepie udzielono mi instrukcji. Narty, kijki, czarne, elastyczne spodnie, buty, wiązania, swetry, gogle. I… – uniósł jakieś pudełko.

– Co to jest? – spytała Taylor.

– Najważniejsza część wyposażenia.

Taylor otworzyła pudło.

– Kask ochronny?

– To dla mnie. – Uśmiechnął się i wzruszył ramionami. – Być może jesteś dobrą nauczycielką. Ale wolę się zabezpieczyć.

Rozdział trzydziesty

Kupno kasku okazało się niezłym pomysłem. Po piętnastu minutach jazdy na łatwym stoku Mitchell upadł i skręcił kciuk. Opatrywał go jeden z lekarzy kurortu, pogodny Hindus.

– Czy jest złamany? – spytał Reece.

– Nie, nie ma złamania.

– Więc dlaczego tak strasznie boli?

– W palcach jest dużo nerwów – odparł z szerokim uśmiechem lekarz. – Bardzo dużo nerwów.

Po wyjściu z ambulatorium wrócili do schroniska i zasiedli w małym barze.

– Och, Mitchell, strasznie mi przykro – oznajmiła Taylor. – Ale muszę przyznać, że twój pierwszy kontakt ze śniegiem był bardzo obiecujący.

– Mój kciuk jest innego zdania. Czy tu jest zawsze tak bardzo zimno?

– Cannon to najchłodniejsza i najbardziej narażona na wiatry miejscowość narciarska w Nowej Anglii – odparła, przytulając jego głowę do swego ramienia. – Niedaleko stąd zdarzały się wypadki zamarznięcia na śmierć.

– Naprawdę? No cóż, my w tej sytuacji nie będziemy chyba zbyt często wychodzić na dwór.

Reece nie wydawał się w gruncie rzeczy zbyt przygnębiony ani swoim wypadkiem, ani pogodą. A ona wkrótce dowiedziała się dlaczego. Wolał siedzieć przez cały dzień nad papierami, dotyczącymi ugody z firmą Hanovera, które przywiózł ze sobą w tajemnicy przed nią. Nie miała mu tego za złe – wolała zjeżdżać po niebezpiecznych stokach, niż niańczyć go na łatwych lub średnio trudnych.

– Siedź w barze i bądź grzeczny – powiedziała, całując go na pożegnanie.

– Powodzenia – zawołał za nią, kiedy szła w kierunku wyciągów. – Chyba nie mówi się: „Połam ręce i nogi”.

Uśmiechnęła się, przypięła narty i zjechała po stromym zboczu do dolnej stacji wyciągu.

Wjechała na szczyt, zsiadła z krzesełka i zatrzymała się na chwilę, by wymyć w śniegu gogle. Jak mu powiedziała, w Górach Białych panowały cholerne mrozy. Silny wiatr nieustannie smagał jej twarz. Włożyła rękawice, podjechała do krawędzi wzniesienia i spojrzała w dół. Zawsze miała wrażenie, że góry wydają się bardziej strome z dołu niż ze szczytu, ale tym razem ujrzała nie stok, lecz stromą przepaść. Poczuła przyspieszone bicie serca i zdała sobie sprawę, że Mitchell postąpił bardzo słusznie, organizując te wycieczkę. Mogła dzięki temu wydostać się z miasta i zapomnieć o firmie Hubbard, White and Willis oraz o duchu Wendalla Claytona.

Odepchnęła się kijkami i ruszyła w dół.

To był najlepszy zjazd w jej życiu.

Nagle poczuła, że w całym wszechświecie nie ma nic oprócz pędu, śniegu i rytmu skrętów.

Szybciej, szybciej, szybciej…

Tylko tego pragnęła. Jej lekko otwarte usta wykrzywiał grymas, który oznacza lęk lub szczyt seksualnego spełnienia. Czuła pieczenie twarzy, ale zwiększało ono jeszcze bardziej poczucie oderwania od rzeczywistości.

Tańczyła po muldach z łatwością, z jaką bawiące się w parku dziewczynki skaczą na skakance. Jej narty odrywały się niekiedy od śniegu, a potem znów lekko uderzały o ziemię. Drzewa, krzewy, inni narciarze… wszystko to było tylko tłem, wsłuchującym się w szum jej rossignoli.

Była pewna, że osiąga szybkość stu kilometrów na godzinę. Jej włosy uderzały o kark i ramiona. Żałowała, że nie pożyczyła od Mitchella kasku – nie dla bezpieczeństwa, lecz po to, by zmniejszyć opór powietrza.

Nagle wszystko dobiegło końca. Zatrzymała się u podnóża stoku. Czuła ból w nogach, ale jej serce wypełniała podniecająca mieszanina lęku i triumfu.

Zjechała tego dnia cztery razy. Przy ostatnim zjeździe straciła kontrolę nad nartami i musiała pracować rękami, by odzyskać równowagę.

To ją otrzeźwiło.

Wystarczy, kochana – pomyślała. – Jedno samobójstwo w tygodniu zupełnie nam wystarczy.

U podnóża stoku odpięła narty i rozluźniła klamry butów. W tym momencie podszedł do niej jakiś wysoki, szczupły mężczyzna.

– To był niezły zjazd! – powiedział z uznaniem. – Czy ma pani ochotę na następny?

– Och, nie, to mi wystarczy.

– Okay, okay. A może pójdziemy na drinka?

Taylor podniosła narty i ruszyła w kierunku kolejki.

– Żałuję, ale nic z tego – oznajmiła. – Jestem tu z przyjacielem.

I nagle uświadomiła sobie ze zdumieniem, że powiedziała prawdę.

Po powrocie do schroniska zastała Mitchella w doskonałym humorze. Cały pokój zasypany był papierami i dokumentami, dostarczonymi przez firmę kurierską. Reece rozmawiał przez telefon, ale wezwał ją gestem ręki, a kiedy podeszła, mocno pocałował w usta. Potem podjął przerwaną rozmowę.

Usiadła na łóżku i skrzywiła się z bólu. Zdjęła spodnie i sweter, a potem zaczęła masować uda i łydki.

Wkrótce potem Reece odłożył słuchawkę i zepchnął papiery w kąt pokoju.

Kiedy się obudzili, było już późne popołudnie. Odwiedzili kilka sklepów z antykami, w których nie znaleźli cennych miseczek na ser ani mosiężnych instrumentów pomiarowych, jakie kupuje się w Connecticut czy Nowym Jorku. Były to stodoły, wypełnione meblami. Oglądali zakurzone rustykalne krzesła, stoły, komódki, łóżka i szafy. Wszystkie były bardzo funkcjonalne i doskonale utrzymane.

Żaden ze sprzedawców nie oczekiwał najwyraźniej, że cokolwiek od niego kupią. I jak się okazało, zupełnie słusznie.

Tego wieczora zjedli kolację w jednym z kilku schronisk, położonych na terenie miasteczka. Odkryli, że karta dań wszędzie wygląda niemal tak samo: kotlety cielęce, kurczak, kaczka w pomarańczach, łosoś lub pstrąg. Potem wypili drinka w holu, przed ogromnym kominkiem.

Tej nocy namiętnie się kochali. Kiedy Reece zasnął, Taylor leżała pod łaciatą kołdrą, zszytą z dziesiątków sześciobocznych kawałków materiału, czując miłą bliskość znajdującego się obok mężczyzny. Wdychała chłodne powietrze, które sączyło się przez uchylone okno. Próbowała zapomnieć o Wendallu Claytonie, o firmie, o życiu po drugiej stronie lustra.

O czwartej nad ranem w końcu zasnęła.

W czwartek rano pierwsza zjawiła się na dolnej stacji wyciągu.

Szybko zjechała jeden raz, wchłaniając zapach śniegu i dymu z komina, słuchając szumu nart, które zgrzytały przy skrętach na sypkim śniegu.

Ale tym razem szybkość nie wpływała na nią tak orzeźwiająco jak pierwszego dnia. Czuła się samotna, wystraszona i krucha. Tak jak wtedy, kiedy jej ojciec po raz pierwszy posadził ją na rowerku, z którego zdjął boczne kółka, i pchnął na stromej ścieżce w dół. (Powstrzymała się od krzyku do chwili, gdy przednie koło uderzyło o krawężnik, a ona przeleciała przez kierownicę i upadła na asfalt).

Popełniała błędy, zjeżdżała zbyt defensywnie i o mało nie upadła.

U podnóża góry załadowała narty i buty do wynajętego samochodu.

Nie, tato, nie wsiądę ponownie na tego cholernego konia – pomyślała.

Wróciła do schroniska. Po wejściu do pokoju stwierdziła, że Reece bierze właśnie prysznic. Nalała sobie kawy ze stojącego na stoliku dzbanka i opadła na miękki fotel.