Zarzucam Taylor Lockwood, że świadomie…
Zza okna dochodziły okrzyki narciarzy, którzy szybko lub lękliwie zjeżdżali z pobliskiej góry.
…i zdając sobie w pełni sprawę z konsekwencji swego czynu, bezprawnie weszła do gabinetu ofiary, Wendalla Claytona, i…
Wypiła łyk kawy.
Zarzucam Tylor Lockwood, że świadomie podała do wiadomości publicznej pewne fakty, dotyczące ofiary, Wendalla Claytona, co skłoniło…
Rozsiadła się wygodnie w fotelu i zamknęła oczy.
…wspomnianą ofiarę do strzelenia sobie w łeb.
Mitchell Reece, owinięty w pasie ręcznikiem, otworzył drzwi łazienki i zaskoczony jej niespodziewaną obecnością, z uśmiechem podszedł bliżej, by pocałować ją w usta.
– Wcześnie wróciłaś. Czy nic ci nie jest?
– Sama nie wiem. Jakoś mnie to nie bawiło. Czy ten palec nadal cię boli?
– Trochę. Nie nadaję się do tego rodzaju wyczynów. Lepiej sobie radzę z prostymi, bezpiecznymi sportami… – Chciał zapewne powiedzieć coś dowcipnego na temat seksu, ale wyczuł jej przygnębienie, usiadł więc na łóżku i spojrzał na nią badawczo.
– O co chodzi, Taylor?
Potrząsnęła głową.
– Co się stało? – spytał z naciskiem.
– Mitchell, czy znasz historię?
Wykonał nieokreślony ruch ręką, zachęcając ją do mówienia dalej.
– Czy wiesz, co to było Star Chamber?
– Tylko tyle, że był to średniowieczny angielski sąd. Dlaczego pytasz?
– Uczyłam się o tym w college’u, na kursie dziejów Europy. Przypomniałam to sobie wczoraj wieczorem. Star Chamber było sądem bez ławy przysięgłych, podlegającym Koronie. Kiedy król podejrzewał, że zwykły sąd może wydać niekorzystny dla niego werdykt, przedkładał sprawę Star Chamber. Oskarżony stawał przed specjalnym trybunałem, złożonym z członków tajnej rady królewskiej. Sędziowie udawali, że prowadzą proces, ale możesz się domyślić, jak było naprawdę. Jeśli król chciał, by uznano kogoś za winnego, ten ktoś okazywał się winny. Sąd ów działał bardzo szybko i sprawnie.
Mitchell Reece spojrzał na swą kawę, a potem odstawił filiżankę na stół. Na jego twarzy malowała się zaduma.
– Jezu, Mitchell, ten facet nie żyje! – wybuchnęła Taylor.
– A ty uważasz, że to twoja wina.
Poczuła ukłucie gniewu. Zdumiało ją, że Mitchell jej nie rozumie.
– Byłam okropnie głupia. – Spojrzała na niego przelotnie. Myślała o tym, jak czuł się Clayton, unosząc rewolwer do skroni. Czy wydawał mu się ciężki? Czy to było bolesne? Jak długo żył po naciśnięciu spustu? Co widział? Jak to przebiegało? Rozbłysk żółtego światła, sekunda dezorientacji, dziki wybuch myśli, a potem nic?
– Taylor – zaczął Reece, starannie dobierając słowa – Clayton był szalony. Człowiek normalny, po pierwsze, nie ukradłby tego dokumentu, a po drugie, nie popełniłby samobójstwa, kiedy sprawa wyszła na jaw. Tacy ludzie są nieprzewidywalni.
– O to właśnie mi chodzi – zawołała Taylor, chwytając go mocno za ramię. – Twoim zdaniem problem polega na tym, że Wendall wyprowadził nas w pole, bo nie byliśmy wystarczająco sprytni. Ale problem polega na tym, że w ogóle nie powinniśmy brać udziału w tej rozgrywce. Ta firma przypomina krainę czarów – kieruje się własnym zbiorem zasad, które przeważnie nie mają sensu, ale człowiek jest tak wciągnięty w grę, że wcale o tym nie myśli. Wszystko stoi na głowie.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– To, że powinniśmy byli pójść na policję. I pozwolić na to, żeby sprawy potoczyły się własnym torem. Co by się takiego stało, gdyby bank New Amsterdam zrezygnował z usług naszej firmy? A ty? Jesteś jednym z najlepszych prawników w Nowym Jorku. I tak spadłbyś na cztery łapy.
Mitchell wstał i podszedł do okna.
– Wiem, wiem… – powiedział cicho po chwili namysłu. – Czy sądzisz, że nie zdaję sobie z tego sprawy? – Odwrócił się i spojrzał jej w oczy. – Ale zaprzeczając winie Claytona, podważyłbym wszystko to, w co wierzę jako prawnik. Podważyłbym wszystko, czym jestem. Ja też będę musiał z tym żyć. Ty zrobiłaś to, o co cię prosiłem. Ale decyzja należała do mnie.
Taylor uświadomiła sobie, że widzi w tym momencie inne oblicze Mitchella Reece’a. Że nie zawsze jest on tak potężny, tak dominujący, tak odporny na ból.
Podeszła do niego i wsparła głowę na jego ramieniu, a on przesunął ręką po jej włosach.
– Przepraszam, Mitchell – powiedziała. – To dla mnie bardzo dziwna sytuacja. Sytuacja, na którą nie przygotowały mnie kobiece czasopisma.
Mitchell chwycił ją za ramiona.
– Czy mogę cię o coś poprosić? – spytała.
– Jasne.
– Czy możemy wrócić?
– Chcesz stąd wyjechać?
– Przeżyłam tu cudowne chwile. Ale jestem okropnie rozstrojona nerwowo. Nie chcę zatruć naszego wspólnego pobytu, a boję się, że byłabym trudna do zniesienia.
– Przecież jeszcze nie nauczyłem się jeździć na nartach!
– Czy ty żartujesz? Jesteś absolwentem Szkoły Kontuzji Narciarskich imienia Taylor Lockwood. Możesz teraz łamać ręce i nogi o własnych siłach. Przy takich podstawach możesz zajść bardzo daleko.
– W takim razie zaraz się dowiem, kiedy może po nas przylecieć odrzutowiec.
Rozdział trzydziesty pierwszy
W czwartek po południu Taylor była już daleko myślami od dzikich ostępów New Hampshire. Stała przed Metropolitan Museum of Art na Piątej Alei i patrzyła na ceglany budynek, znajdujący się po drugiej stronie ulicy.
Raz jeszcze zajrzała do notesu, by przekonać się, czy trafiła pod właściwy adres, a potem weszła do holu. Posępny portier obejrzał ją uważnie, a potem zatelefonował na górę, by zapowiedzieć jej przybycie.
Kiedy jego rozmówca wyraził zgodę, wskazał ruchem głowy windę.
– Szóste piętro – powiedział.
– Które mieszkanie? – spytała Taylor.
Portier wydawał się przez chwilę zdezorientowany.
– To mieszkanie zajmuje całe piętro – odpowiedział w końcu.
– Ach, rozumiem.
Weszła do wykładanej skórą windy i powoli wjechała na górę. Kiedy dotarta do wejścia, poprawiła włosy przed dużym mosiężnym lustrem. W holu dominowała ciemna czerwień, ożywiona żółcią i bielą. Na ścianach wisiały angielskie obrazy, przedstawiające sceny myśliwskie. Na gipsowych, bogato zdobionych kolumnach stały amorki i posągi aniołów.
Ponura pokojówka w nieokreślonym wieku, która otworzyła drzwi, kazała jej chwilę poczekać i odeszła korytarzem w głąb mieszkania. Taylor zajrzała do wnętrza. Pokoje były powiększonymi wersjami holu. Ponownie spojrzała w lustro i stwierdziła, że jest szczuplejsza, niż przypuszczała. Szczuplejsza i… co jeszcze? Bardziej znużona, bezbarwna, posępna? Spróbowała się uśmiechnąć, ale nie bardzo jej to wyszło.
Dostrzegła kątem oka jakiś cień. W drzwiach stanęła pani Clayton. Była kobietą w średnim wieku, ubraną w bezpretensjonalny sposób, jaki często preferują ludzie, którzy poznali zasady stylu w latach sześćdziesiątych. Jej proste włosy były starannie zaczesane do tyłu. Na szczupłej twarzy malował się wyraz powagi. Staranny makijaż nie ukrywał defektów skóry i czerwonych plam na twarzy.
Przedstawiła się i podały sobie ręce. Potem Taylor weszła w ślad za panią Clayton do dużego salonu.
Po co ja to do cholery robię – spytała się w duchu. – Do czego to wszystko zmierza?
Przyszłam, żeby złożyć wyrazy najgłębszego ubolewania.
Przyszłam, żeby powiedzieć, że współpracowałam z pani mężem.
Przyszłam, żeby powiedzieć, że nie powinna pani za bardzo przeżywać jego śmierci, ponieważ on próbował mnie uwieść.