Выбрать главу

Pani Clayton siedziała sztywno w fotelu, a Taylor na niezbyt wygodnym krześle.

Przyszłam, żeby powiedzieć, że przyczyniłam się do śmierci pani męża.

– Napije się pani kawy? – spytała wdowa. – A może herbaty?

– Nie, dziękuję – odparta Taylor. Nagle zdała sobie sprawę, że gospodyni ma na sobie czerwoną suknię, a mieszkanie nie przypomina wcale domu w żałobie. Pokój był obwieszony dekoracjami gwiazdkowymi, a w powietrzu unosił się lekki, lecz wyraźny zapach choinki. Ze stereofonicznego odtwarzacza płynęły dźwięki kolęd. Taylor przyjrzała się twarzy pani Clayton i nie dostrzegła na niej rozpaczy ani bólu. Raczej zaciekawienie.

– Pracowałam z pani mężem – oznajmiła w końcu.

– Owszem.

– Przyszłam, żeby powiedzieć, że jest mi bardzo przykro.

Dopiero w tym momencie zrozumiała, że wypowiedzenie tych słów jest wszystkim, na co ją stać. Patrząc na tę opanowaną kobietę, która zapalała właśnie papierosa, uświadomiła sobie, że duchy Donalda Burdicka, Very Burdick oraz panów Hubbarda, White’a i Willisa przyszły tu w ślad za nią i położyły chłodne palce na jej wargach. Nawet tu, w domu państwa Clayton, nie potrafiła zrobić tego, czego desperacko pragnęła – wytłumaczyć swego postępowania.

Wytłumaczyć pani Clayton, że to ona odkryła ponure tajemnice jej męża, że to ona była przyczyną – w języku prawnym pośrednią przyczyną – jego śmierci. Nie potrafiła zdobyć się na takie wyznanie. Ale wiedziała, co ogranicza jej wolność. Firma Hubbard, White and Willis zdominowała jej duszę.

– To bardzo miłe z pani strony – oznajmiła pani Clayton, a potem, po chwili namysłu, spytała: – Czy mogłam panią widzieć na pogrzebie? Było tam tak wielu ludzi…

– Nie, nie było mnie tam. – Taylor, nie mogąc znaleźć sobie miejsca, oparła się o poręcz krzesła i skrzyżowała ręce. Żałowała, że nie poprosiła o kawę, która pozwoliłaby jej zająć czymś dłonie.

Rozejrzała się po pokoju i dopiero teraz zdała sobie sprawę z jego rozmiarów. Sufity znajdowały się na wysokości siedmiu metrów. Wnętrze mieszkania przypominało jej zabytkowe rezydencje i angielskie pałace.

– Był znakomitym prawnikiem… – powiedziała niepewnie.

– Chyba tak – rzekła pani Clayton, przyglądając się blatowi stołu z taką uwagą, jakby sprawdzała, czy jest zakurzony. – Ale nigdy nie rozmawialiśmy o jego sprawach zawodowych.

Taylor utkwiła wzrok w dywanie, usiłując rozszyfrować zawartą w nim tematykę. W końcu doszła do wniosku, że przedstawia on świętego Jerzego i smoka.

Ach, Dżabbersmoka strzeż się, strzeż!

– Prawdę mówiąc, panno Lockwood, jestem trochę zdezorientowana – oznajmiła pani Clayton. – Nie znam pani, choć być może spotkałyśmy się już wcześniej. Wydaje się pani rzeczywiście przybita śmiercią mego męża, a ja nie potrafię zrozumieć dlaczego. Nie przypomina pani tych małych lizusów, którzy odwiedzali mnie po jego śmierci – mam na myśli jego kolegów z pracy. Myśleli, że potrafią ukryć przede mną swe prawdziwe uczucia, ale ja widziałam, że jego śmierć ich ucieszyła. Wiem, że chichotali z jej powodu nad kuflami piwa, kiedy byli we własnym towarzystwie. Czy wie pani, dlaczego tu przychodzili?

Taylor nie zdobyła się na żadną odpowiedź.

– Ponieważ chcieli, by do firmy dotarła informacja o tym, że spełnili swoją powinność. Zjawili się, by zyskać punkt czy dwa, przybliżyć się o krok do pozycji wspólnika. – Zgasiła w popielniczce papierosa. – Co oczywiście jest groteskowe, bo oni nie zrozumieli sytuacji. Powinni unikać tego domu tak starannie, jakby mieściła się tu kolonia trędowatych. Jeśli do Burdicka dotrze wiadomość o tym, że młody Samuel, Douglas i Frederick złożyli mi wyrazy sympatii… mój Boże… wszyscy znajdą się na czarnej liście. W najgorszym razie popełnili poważny błąd, opowiadając się po niewłaściwej stronie. W najlepszym razie wykazali nieznajomość reguł, obowiązujących w firmie prawniczej.

Pani kondolencyjna wizyta wprawia mnie więc w stan lekkiego zakłopotania, panno Lockwood. – Uśmiechnęła się. – To zabrzmiało bardzo po wiktoriańsku, prawda? Kondolencyjna wizyta. Ale przecież pani nie przyszła tu po to, by się komuś podlizać. Ani po to, by rozkoszować się moją żałobą. Pani strój i sposób bycia świadczą o tym, że nic pani nie obchodzi, co o pani myślą Claytonowie, Burdickowie czy inni przedstawiciele świata prawniczego. Nie jest też pani najwyraźniej jedną z tych uległych małych kobietek, które wybierał na swoje – przepraszam za eufemizm – przyjaciółki… Nie, pani jest rzeczywiście przybita. Widzę to. Być może szanowała pani mojego męża jako prawnika i uczciwego biznesmena. Ale bardzo wątpię, by szanowała go pani jako człowieka. I wiem na pewno, że pani go nie lubiła.

– Poniosła pani stratę, więc chciałam powiedzieć, że jest mi przykro – rzekła Taylor. – Nie miałam żadnych innych ukrytych celów.

Zamilkła, patrząc, jak siedząca naprzeciw niej bystra kobieta zapala następnego papierosa. Pani Clayton miała czerwone i bardzo szczupłe dłonie. Wydawało się, że dym, który wypuszczała ustami i nosem, pozbawił ją z biegiem lat wagi i delikatności.

– Doceniam to, panno Lockwood – odparła z uśmiechem. – Proszę mi wybaczyć mój cynizm. Mam nadzieję, że pani nie obraziłam. Ale na miłość boską, niech pani mi nie współczuje. Jest pani młoda. Nie ma pani doświadczenia i nie może pani wiedzieć, czym jest małżeństwo z rozsądku.

Przesada – pomyślała Taylor, przywołując w myślach różne obrazy: oddzielne łóżka jej rodziców, samotność matki, wysiadującej z kieliszkiem wina przed telewizorem, nocne telefony ojca, który oznajmiał, że będzie spał w klubie. Powtarzające się niemal co noc.

– Można chyba powiedzieć, że nasz związek nie był nawet małżeństwem – ciągnęła pani Clayton. – Raczej fuzją. Do której każde z nas wniosło swój aport. Opartą na pewnej dozie koleżeństwa. Miłość? Czy firmy Williams Computing i RFC Industries kochały się przed połączeniem w jedną spółkę? Że wymienię choćby jedną z transakcji, które pochłaniały tak wiele czasu Wendalla… – Wyjrzała przez okno, za którym roztaczał się ciemniejący park, lekko przysypany resztkami śniegu. – I na tym polega ironia losu, rozumie pani?

– Dlaczego?

– Nigdy nie było między nami miłości. A jednak to ja byłam dla niego najważniejsza. Chłodny, wyrachowany Wendall uchodził za mistrza w walce o władzę. Ale gdy tylko znalazł się poza naszym życiem, przypominał statek, który wypłynął na szerokie wody. Był kruchy i mało odporny. I oczywiście właśnie dlatego się zabił. Z miłości.

– Co pani ma na myśli? – spytała Taylor, czując przyspieszone bicie serca.

– Zabił się z miłości – powtórzyła pani Clayton. – To była jedyna rzecz, której nie rozumiał, nad którą nie potrafił zapanować. Miłość. Och, jak on jej pragnął. I podobnie jak wielu pięknych, potężnych ludzi nie potrafił jej zdobyć. Był nałogowcem miłości. Pragnął jej do szaleństwa. Ze swoimi małymi dziwkami. Było ich mnóstwo; miał dar przyciągania kobiet. I niektórych mężczyzn. Wszyscy go pragnęli!

Woził je na spacery dorożkami, kupował im róże, wysyłał im do mieszkań tace ze śniadaniem, zamówione w najlepszych restauracjach. Tak wyglądały jego zaloty. I wszystkie kończyły się katastrofą. Te kobiety nigdy nie spełniały jego oczekiwań. Starsze z nich… okazywały się takimi samymi powierzchownymi, zimnymi materialistkami jak on. – Roześmiała się i strzepnęła popiół do popielniczki. – A młode smarkule czepiały się go rozpaczliwie, pragnąc ułożyć sobie wokół niego całe życie. Wtedy miał wrażenie, że chwytają go za szyję i ściągają w dół. Nie chciał, by ktokolwiek na nim polegał. Nie mógł tego znieść. Więc je rzucał. I wracał do mnie. Żebym opatrywała jego rany.