Выбрать главу

– Na tym etapie trudno być czegoś pewnym – oznajmiła lekarka, sięgając po pióro i kartkę papieru. – Z kim mam się skontaktować?

Carrie napisała nazwisko i numer telefonu. Doktor Sarravich zerknęła na kartkę.

– Donald Burdick… Kto to jest?

– Szef firmy, w której ona pracuje. On powie pani wszystko, co będzie pani chciała wiedzieć.

Taylor powoli otworzyła oczy. Skóra piekła ją od wysokiej gorączki. Czuła ucisk w głowie. Jej bezwładne ręce i nogi przypominały przymocowane do korpusu kłody drzewa. Nadal czuła mdłości i skurcze żołądka, a w gardle nieznośną suchość.

Sąsiednie łóżko słała jakaś młoda kobieta w jasnoniebieskim kitlu.

Taylor nigdy nie przeżywała takiego bólu. Odczuwała go przy każdym oddechu i każdym, nawet najmniejszym ruchu. Miała wrażenie, że nerwy w jej rękach i nogach są splątane i że to właśnie jest przyczyną bezwładu.

Zaczęła coś szeptać, ale młoda kobieta nie zwróciła na nią uwagi.

Krzyknęła.

Siostra salowa przelotnie spojrzała w jej kierunku.

Krzyknęła ponownie.

Nie doczekawszy się reakcji, zamknęła oczy, by odpocząć po wyczerpującym wysiłku.

Kilka minut później kobieta skończyła słać łóżko. Idąc w kierunku drzwi, ponownie zerknęła w stronę chorej.

– Trucizna! – krzyknęła Taylor.

Dziewczyna pochyliła się nad nią.

– Co mówiłaś, kochana?

Taylor wyczuła w jej oddechu słodki zapach gumy do żucia i zrobiło jej się niedobrze.

– Trucizna… – wykrztusiła z trudem. – Zostałam otruta.

– Tak, to zatrucie żołądkowe – przyznała salowa, znów ruszając w stronę drzwi.

– Chcę się zobaczyć z Mitchellem! – krzyknęła Taylor.

Dziewczyna uniosła rękę i spojrzała na zegarek.

– Nie ma jeszcze północy. Jest szósta.

– Chcę się zobaczyć z Mitchellem. Proszę…

Rozpaczliwie usiłowała nie stracić przytomności, ale jej świadomość rozsypywała się jak garść cukru. Chciała zwlec się z łóżka i zatelefonować do Bostonu, by porozmawiać z Mitchellem, ale poczuła bolesne kurcze w rękach i nogach. Potem ujrzała stojącą nad swym łóżkiem pielęgniarkę, która nerwowo przyciskała guzik alarmowego dzwonka.

Później wnętrze pokoju zrobiło się czarne.

O godzinie 7.30 wieczorem w mieszkaniu Burdicka zadzwonił telefon.

Donald siedział w salonie. Słyszał, jak Vera podnosi słuchawkę i coś mówi. Potem do jego uszu dotarł odgłos jej kroków. Po chwili pojawiła się w ozdobionych łukiem drzwiach.

– Do ciebie, Don – powiedziała. – To ta lekarka.

Burdick zmiął trzymany w ręku egzemplarz „Wall Street Journal”. Wstał i oboje podeszli do wnęki, w której stał aparat.

– Słucham?

– Pan Burdick? – spytała rzeczowym tonem jakaś kobieta. – Mówi ponownie doktor Vivian Sarravich. Dzwonię ze szpitala Manhattan. Chodzi o pannę Lockwood.

– Słucham.

– Niestety mam złe wieści, proszę pana. Panna Lockwood zapadła w śpiączkę. Nasz neurolog twierdzi, że nie wyjdzie z niej prędko… jeżeli w ogóle z niej wyjdzie. Ale nawet w najlepszym wypadku będzie miała z pewnością trwałe uszkodzenie mózgu i układu nerwowo-mięśniowego.

Burdick odsunął słuchawkę od ucha w taki sposób, by głos lekarki mogła usłyszeć również jego żona.

– A więc jest aż tak źle?

– Mamy do czynienia z najostrzejszym przypadkiem botulizmu, jaki w życiu widziałam. Zatrucie było o wiele silniejsze niż zwykle. Akcja serca dwukrotnie uległa zatrzymaniu. Musieliśmy podłączyć ją do aparatury oddechowej. I oczywiście do kroplówki.

– Co na to jej rodzina?

– Powiadomiliśmy jej rodziców. Są w drodze do Nowego Jorku.

– No cóż, bardzo pani dziękuję. Czy mogę liczyć na dalsze bieżące informacje?

– Oczywiście. Bardzo mi przykro. Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy.

– Jestem tego pewny.

Burdick odłożył słuchawkę i odwrócił się do żony.

– Chyba nie przeżyje.

Vera kiwnęła głową i spojrzała pytająco na pokojówkę, która bezszelestnie pojawiła się w drzwiach.

– Już są, proszę pani.

– W takim razie poproś ich do salonu, Nito.

Donald Burdick nalał porto do kryształowych kieliszków. Jego palce zostawiły ślad na pokrytej warstwą kurzu butelce, która – jak z przyjemnością odnotował – została napełniona w roku 1963.

W roku, w którym zamordowany został demokratyczny prezydent.

W roku, w którym Burdick zarobił pierwszy milion dolarów.

W roku, który był bardzo dobrym rocznikiem dla starego porto.

Podał kieliszki swoim gościom. Byli wśród nich trzej jego starzy przyjaciele – Bill Stanley, Lamar Fredericks i Woody Crenshaw – oraz trzej inni członkowie zarządu. Trzej młodsi wspólnicy, których Burdick traktował bardzo uprzejmie, ale którzy mimo to byli skrajnie przerażeni, gdyż zostali wprowadzeni do zarządu firmy przez swego protektora – Wendalla Claytona.

Siedzieli w gabinecie Burdicka. O witrażowe szyby okien uderzał padający na dworze mokry śnieg.

– Za firmę Hubbard, White and Willis – powiedział Burdick. Wszyscy unieśli kieliszki, ale nie stuknęli się nimi.

Rekonstrukcja od razu nabrała tempa. Tylko jeden ze stronników Claytona został natychmiast zwolniony – młody, wysoki Randy Simms III, nie najgorszy prawnik, ale – jak oceniła Vera Burdick – przebiegły, faszystowski intrygant. To jej przypadło wdzięczne zadanie rozgłaszania – za pomocą własnej siatki kontaktów towarzyskich – pogłosek o wszystkich nielegalnych przekrętach, jakich dopuścił się młody prawnik. Kiedy dokonała swego dzieła, Simms był całkowicie skompromitowany i uznany za pariasa w prawniczych kręgach Nowego Jorku, a zwłaszcza jego najlepszej dzielnicy – Upper East Side.

Jeśli idzie o innych młodych i przystojnych stronników Claytona… no cóż, nie poproszono ich o odejście z firmy, zakładając, że będą odtąd pracowali jeszcze ciężej, by zmyć z siebie hańbę. Wszyscy rozłamowcy zostali surowo napiętnowani, a potem skierowani do mniej odpowiedzialnej pracy.

Obecni w gabinecie trzej Bezimienni zajmowali ostatnie pozycje na liście osób, objętych wielką czystką.

– Twoja żona, Donaldzie, jest czarującą damą – powiedział jeden z nich.

Burdick skwitował jego uwagę uśmiechem. Oczywiście wszyscy trzej znali Verę już wcześniej. Ale nigdy dotąd nie zaprosiła ich na kolację, nigdy nie zabawiała ich rozmową, nigdy nie opowiadała im anegdot o swych podróżach i o słynnych politykach, z którymi była zaprzyjaźniona. Krótko mówiąc, nigdy dotąd nie poddała ich perfekcyjnie przeprowadzonemu przesłuchaniu.

Burdick postawił butelkę porto na środku stołu.

– Bili już o tym wie, ale mam dla pozostałych ważne wieści – oznajmił. – Jutro spotykam się z Johnem Perellim. Mamy oczywiście pewien problem. Perelli twierdzi, że Wendall zadeklarował mu formalnie w imieniu firmy gotowość dokonania fuzji – choć cały zespół naszych pracowników nigdy nie wyraził na nią zgody.

Jeden z Bezimiennych kiwnął głową.

– Perelli stoi na stanowisku, że obie strony podjęły negocjacje w dobrej wierze – ciągnął Burdick. – Nasza firma doszła teraz do wniosku, że nie chce tej fuzji, po prostu dlatego że jej nie chce. To jego zdaniem podważa naszą dobrą wiarę. Grozi nam zarzut niedotrzymania warunków umowy. Przypomnijcie sobie konflikt między Texaco a Pennzoil.

– Znam prawo, Donaldzie – wtrącił jeden z Bezimiennych, a potem, uświadomiwszy sobie własną arogancję, dodał szybko pojednawczym tonem: – Przyznaję, że zawarli umowę, ale uważam, że jesteśmy wystarczająco zabezpieczeni. Z chwilą odejścia Wendalla wszystkie porozumienia tracą ważność.