– Czy obecność Wendalla była warunkiem sfinalizowania fuzji? – spytała obcesowo Vera Burdick.
Dwaj Bezimienni zamrugali oczami, podziwiając bystrość, z jaką ta czarująca kobieta umiała precyzyjnie określić stan prawny jednym pytaniem.
– Nie.
Burdick uśmiechnął się i wzruszył ramionami.
– W takim razie nadal mamy problem.
– Czego on od nas chce? – spytał pierwszy z Bezimiennych. – Czy może wymóc na nas określony sposób zachowania?
Burdick doszedł do wniosku, że ten człowiek jest idiotą, i postanowił zlecać mu tylko najmniej ważne sprawy aż do końca jego pobytu w firmie Hubbard, White and Willis.
– Oczywiście, że nie – odparł. – Żaden sąd nie może nas zmusić do fuzji.
– On chce pieniędzy – oznajmił Bili Stanley. – A czego my chcemy? – Widząc, że nikt się nie odzywa, sam udzielił sobie odpowiedzi. – My chcemy ciszy.
– Dosyć rozgłosu – powiedział Burdick. – W żadnym wypadku nie możemy sobie na niego pozwolić. Starszy wspólnik popełnił samobójstwo. To bardzo niedobrze dla firmy. Stracimy przez to wielu klientów. Proces z Perellim? Nie, chcę się z nimi dogadać.
– Dogadać się? – Lamar Fredericks odwrócił ku niemu twarz mocno opaloną podczas dwóch tygodni spędzonych na polach golfowych Antiquy. – Masz na myśli łapówkę. Powiedz jasno, ile nas to będzie kosztować.
Burdick zerknął na Stanleya, upoważniając go ruchem głowy do zabrania głosu.
– Zapłacimy Perellemu dwadzieścia milionów. To jest górna granica. Zaczniemy oczywiście od niższej sumy. W zamian za to zażądamy, by odstąpił od wszelkich roszczeń i nic nie mówił dziennikarzom. Jeśli naruszy ten warunek, zapłaci odszkodowanie w podwójnej wysokości.
– Jak to wpłynie na wartość naszych akcji? – spytał zrzędliwym tonem Crenshaw.
– Ten wydatek obniży nasze dochody – warknął Burdick. – Weź kalkulator i sam sobie oblicz o ile.
– Czy oni to kupią?
– Będę się starał ich przekonać – odparł Burdick. – Wezwałem was tu wszystkich dlatego, że ten wydatek ma charakter nadzwyczajny. Nie chcę go omawiać na forum firmy. Aby go zatwierdzić, musimy mieć dwie trzecie głosów zarządu.
Żaden z obecnych nie zakładał, że kolacja ma wyłącznie charakter towarzyski, ale dopiero w tym momencie uświadomili sobie wszystkie okoliczności związane z tym spotkaniem. Mieli oddać swoje głosy i przejść próbę. Burdick musiał wiedzieć, po czyjej stronie stoją.
– Czy zatem jesteśmy jednomyślni? – spytał Donald.
Był to ostateczny egzorcyzm Wendalla Claytona. Ci trzej młodzi prawnicy byli spadkobiercami resztek jego ambitnej natury. Burdick wcale nie był pewien, czy dziedzictwo tego człowieka nie okaże się równie silne jak on sam.
Obecni wymienili spojrzenia. Nikt nie przełykał śliny ani nie poruszał się nerwowo. Kiedy Burdick wywoływał kolejno ich nazwiska, wszyscy odpowiadali z entuzjazmem: „Popieram wniosek”.
Burdick uśmiechnął się i dolał im trochę porto, a nawet położył jednemu z obecnych dłoń na ramieniu, pasując go w ten sposób na członka klubu. Był to człowiek, którego uznał za idiotę i którego zawodowe życie miało być odtąd piekłem.
Potem Burdick zasiadł w swym skórzanym fotelu, myśląc o tym, jak bardzo pogardza nimi za to, że żaden z nich nie odważył się mu przeciwstawić. Następnie nagle spoważniał.
– Niestety mamy jeszcze jeden problem.
– Co masz na myśli? – spytał płaczliwym tonem Stanley.
– Jedna z naszych aplikantek jest w szpitalu – wyjaśniła Vera Burdick. – To poważna sprawa. Obawiam się, że nie przeżyje.
– Kto? – ośmielił się spytać jeden z Bezimiennych.
– Taylor Lockwood.
– Taylor? Och, to okropne. Jest jedną z najlepszych asystentek, z jakimi kiedykolwiek współpracowałem. Co się stało?
– Zatrucie pokarmowe. Nikt nie wie, jak się tego nabawiła.
– Czy nie powinniśmy… – zaczął jeden z Bezimiennych.
– Panuję nad sytuacją – przerwała mu Vera. – Nie martwcie się o nią.
Bili Stanley pokręcił głową.
– Mój Boże, mam nadzieję, że nie zatruła się w naszej stołówce. Czy możesz dolać mi jeszcze trochę porto, Donaldzie?
Rozdział trzydziesty czwarty
Następnego ranka Mitchell Reece siedział w samolocie z Bostonu, podchodzącym do lądowania na nowojorskim lotnisku La Guardia.
Nie doczekał się telefonu od Taylor Lockwood i nie udało mu się złapać jej w firmie. Usłyszał tylko jej głos, nagrany na automatyczną sekretarkę.
Nie miał pojęcia, co się stało.
Kiedy ujrzał w dole szarą płaszczyznę Bronxu, wrócił myślami do pogrzebu Wendalla Claytona i przypomniał sobie słowa pastora.
„Pamiętam dokładnie jedno spotkanie z Wendallem. To było późnym wieczorem, w sobotę. Szliśmy razem Piątą Aleją; on wracał z pracy, a ja miałem do spełnienia pewien duszpasterski obowiązek…”.
Pastor wyszedł zza mównicy i jak prezenter telewizyjny zaczął chodzić pomiędzy rzędami wiernych.
„…więc wdaliśmy się w zdawkową pogawędkę. Choć reprezentowaliśmy dwa różne światy, dostrzegłem uderzające podobieństwa pomiędzy naszymi zawodami. Wendall niepokoił się o los pewnej zatrudnionej w jego firmie młodej osoby, którą nękały wątpliwości. Chciał zachęcić tę osobę do wzniesienia się na szczyty prawniczej kariery…”
Setki ludzi. Większość wspólników firmy Hubbard, White and Willis, wielu współpracowników kancelarii, wielu przyjaciół.
„…w taki sam sposób, w jaki ja staram się rozproszyć duchowe wątpliwości moich młodych parafian…”.
Reece przypomniał sobie imponujące wnętrze wielkiego gotyckiego kościoła. Wszystkie belki i legary zbiegały się pod wysokim stropem, tworząc pełną harmonii kompozycję. Było to idealne miejsce na nabożeństwo żałobne po śmierci arystokraty.
Potem wrócił w myślach do pogrzebu innej pracowniczki firmy – Lindy Davidoff. Jej pogrzeb wypadł jego zdaniem znacznie lepiej. Kościół był skromniejszy, a pastor rzeczywiście zmartwiony. Reece uważał, że podczas uroczystości żałobnych należy wymagać od duchownych więcej łez, a mniej słów.
Ale pastor, który wygłaszał mowę ku czci Claytona, uczynił jedną słuszną obserwację. On i Wendall istotnie ulepieni byli z tej samej gliny. Arystokrata i średniowieczny duchowny. W kartach tarota symbolizowałby ich pentagram. Ciemny znak mężczyzn, których domeną są pieniądze i władza.
Agresywnych mężczyzn.
Duchowny wykorzystywał okazję do wygłoszenia kazania w taki sam sposób, w jaki Clayton wykorzystał swoją szansę – i odszedł ze świata na skutek własnej zachłanności.
Tok myśli Reece’a przerwał stukot wysuwanych właśnie kół samolotu. Wyjrzał przez okno i ironicznym zrządzeniem losu ujrzał pod sobą zbiorowisko grobów – cmentarz w Queens. Całe miasto nagrobków. Patrzył na nie, dopóki nie zniknęły pod skrzydłem. Wkrótce potem samolot wylądował.
Idąc w kierunku terminalu dostrzegł swoje nazwisko na tabliczce, którą trzymał jakiś mężczyzna w uniformie szofera limuzyny.
– Czy chodzi o Mitchella Reece’a? – spytał.
– Tak jest, proszę pana. Czy ma pan bagaż?
– Tylko to.
Kierowca wziął od niego dwie walizki. Reece podał mu adres firmy.
– Mamy zatrzymać się w innym miejscu, proszę pana.
– Co pan ma na myśli.
– Niestety powstał jakiś problem.
– Jaki problem? – spytał Reece, siadając w głębi wielkiego lincolna.
– Zaszły pewne nieoczekiwane okoliczności.
Czterdzieści minut później samochód zatrzymał się przed pomalowaną na żółto bramą jednej z przybudówek szpitala Manhattan. Na zewnątrz nie było nikogo. Stały tu tylko jakieś niebieskie plastikowe pojemniki na śmieci.
Reece wszedł do wnętrza i zameldował się u recepcjonistki, która wskazała mu długi, ciemny korytarz. Znalazł poszukiwany przez siebie numer sali i otworzył drzwi.