Выбрать главу

– Miło mi to słyszeć. – Taylor doszła do wniosku, że powinna wydostać się ze szpitala. Udała, że ziewa ze zmęczenia. – Posłuchaj, Carrie, muszę się teraz trochę przespać.

– Och, oczywiście. Wracaj do zdrowia. – Carrie uściskała ją serdecznie. – Och, jeszcze jedna sprawa… Czy wiesz, gdzie jest teczka z korespondencją dotyczącą instytucji charytatywnej, która nazywa się United Charities of New York?

– Nie mam pojęcia. Nigdy dla nich nie pracowałam.

– Naprawdę? – spytała Carrie, marszcząc brwi.

– Naprawdę. Dlaczego pytasz?

– Byłam dziś rano w naszym dziale i widziałam w twojej klitce żonę Donalda Burdicka.

– Verę?

– Tak. Szukała czegoś w twoim biurku. Kiedy spytałam, czego potrzebuje, powiedziała mi, że wydaje przyjęcie charytatywne na rzecz UCNY i potrzebuje akt tej instytucji. Myślała, że one są u ciebie. Ale nie udało nam się ich znaleźć.

– Nigdy nie zabierałam do swego pokoju żadnych teczek z ich aktami. Musiało zajść jakieś nieporozumienie.

Carrie zerknęła na telewizor i jej twarz rozjaśnił uśmiech zachwytu.

– Popatrz, nadają „Odważnych i pięknych”… To mój ukochany serial! Zawsze kochałam letnie wakacje, bo mogłam wtedy oglądać wszystkie telenowele. Teraz nie mam już na to czasu. Kiedy człowiek zaczyna pracować, wszystko się zmienia.

No cóż, taka jest prawda – pomyślała Taylor, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w telewizor. Kiedy się odwróciła, by pożegnać Carrie, dziewczyny nie było już w pokoju.

Poczuła się nieswojo. Lillick, Dudley, Sebastian, Burdick… albo jeszcze ktoś inny próbowali ją otruć. Jeśli odkryją, że nie jest już w stanie śpiączki, mogą podjąć kolejną próbę. Wezwała pielęgniarkę, która z kolei przyprowadziła lekarza dyżurnego. Młody doktor, widząc w jej oczach niepokój, zgodził się ją zwolnić, gdy tylko zostaną wypełnione niezbędne formularze.

Kiedy wyszedł, położyła się na łóżku i zaczęła szukać w torebce karty ubezpieczeniowej.

Znalazła złożoną kartkę papieru, wetkniętą do notesu z adresami.

Był to wiersz, który dał jej Danny Stuart. Wiersz Lindy Davidoff, pożegnalny list, który napisała przed popełnieniem samobójstwa. Zdawszy sobie sprawę, że dotąd do niego nie zajrzała, zaczęła go czytać.

Linda Dayidoff

„Kiedy odejdę”

Kiedy odejdę, niewiele wezmę ze sobą i poszybuję w górę obejrzeć panoramę mojej samotności. Pożegluję ku tobie, szybko i wysoko, Lekka jak dotyk nocy. Kiedy odejdę, zamienię się w światło, Które pokaże naszą miłość czysto i wyraźnie (Bo czym jest dusza, jeśli nie miłością?). Kiedy wszystko zostanie odpuszczone, a ciemność odejdzie, Poszybuję lekka, wrócę do ciebie W przepychu czystego, spokojnego lotu.

Taylor Lockwood zaczęła myśleć o Lindzie, pięknej i cichej cygance-poetce. Ponownie, bardzo powoli przeczytała jej wiersz.

A potem przeczytała go jeszcze raz.

Chwilę później na progu jej pokoju zjawił się potężnie zbudowany pielęgniarz.

– Panno Lockwood, dobra wiadomość – oznajmił z szerokim uśmiechem. – Dzwonił do mnie naczelnik.

Taylor, nie rozumiejąc, o co mu chodzi, zmarszczyła brwi.

– Całkowita amnestia – oznajmił, powtarzając po raz nie wiadomo który swój stary dowcip. – Jest pani wolna.

I wprowadził do pokoju inwalidzki fotel na kółkach.

Taylor Lockwood szybko się nauczyła rozpoznawać prawdziwe ośrodki władzy w firmie Hubbard, White and Willis.

Jedną z najważniejszych osób była pani Bendix, niska, sześćdziesięcioletnia kobieta o okrągłej twarzy. Dzięki swej fenomenalnej pamięci i zdolności kojarzenia ocaliła niejednokrotnie reputację niemal każdego prawnika i aplikanta kancelarii, odnajdując zapomniane teczki z aktami, ukryte wśród milionów dokumentów na szarych metalowych regałach.

Była głównym kustoszem ogromnego archiwum firmy.

Przeglądała teraz metodycznie kartonowe fiszki, które były jej komputerem. Taylor stała obok jej biurka, czekając w milczeniu na chwilę, kiedy będzie mogła zająć jej odrobinę czasu. Pani Bendix cieszyła się jeszcze większym szacunkiem niż starsi wspólnicy kancelarii i była osobą, której nie wolno przerywać. Kiedy skończyła, uniosła wzrok i zamrugała oczami.

– Mówiono mi, że jesteś w szpitalu. Składaliśmy się wszyscy na kwiaty.

– Były piękne, proszę pani. Wróciłam do zdrowia szybciej, niż oczekiwano.

– Mówili, że jesteś umierająca.

– Współczesna medycyna działa cuda.

Pani Bendix krytycznym wzrokiem obrzuciła jej dżinsy i sportowy sweter.

– W firmie obowiązują sztywne zasady dotyczące stroju. Jesteś ubrana jak osoba, która przebywa na urlopie zdrowotnym. Nie powinnaś tak przychodzić do kancelarii.

– Wiem, że naruszam te zasady, pani Bendix. Ale mam pewien problem, a pani jest jedyną osobą, która może mi w tym pomóc.

– Zapewne tak jest. Nie musisz mi pochlebiać.

– Potrzebuję danych na temat pewnej sprawy.

– Której? Prowadzimy aktualnie około dziewięciuset, masz więc spory wybór.

– Chodzi mi o starą sprawę.

– W takim razie możliwości są nieograniczone.

– Spróbujmy je trochę ograniczyć. Laboratorium Genneco. Może to był jakiś patent…

– Nasza firma nie prowadzi spraw patentowych. Nigdy tego nie robiliśmy i jestem pewna, że nigdy nie będziemy.

– A może chodziło o kontrakt dotyczący hodowli kultur bakteryjnych lub wirusowych, lub antytoksyn?

– Niczym takim się nie zajmowaliśmy.

Taylor spojrzała na rzędy szaf z aktami. Przyszedł jej do głowy pewien pomysł.

– Czy nie pamięta pani jakiejś umowy dotyczącej ubezpieczenia magazynowanych produktów od toksyn, bakterii powodujących zatrucia pokarmowe i tak dalej?

– Przykro mi, ale przypominam sobie tylko tyle, że w roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym siódmym, kiedy naszym klientem były pewne linie oceaniczne, skorzystałam z rabatu i popłynęłam na Bermudy. Zjadłam jakąś włoską potrawę i okropnie się zatrułam. Ale to nie ma nic do rzeczy.

Taylor westchnęła ciężko, czując całkowitą bezradność.

– Ponieważ wspominałaś o toksynach, zatruciach pokarmowych i tak dalej, zakładam, że chodzi ci o toksyny, zatrucia pokarmowe i tak dalej – oznajmiła prowokującym tonem pani Bendix.

Taylor wiedziała, że mając do czynienia z tego rodzaju osobami, należy okazać pokorę.

– Być może określiłam to niezbyt dokładnie… – przyznała ze skruchą.

– No cóż… przypominam sobie… – Zamknęła oczy, a potem nagle je otworzyła. – Firma Biosecurity Systems. Negocjacje z Genneco. Chodziło o umowę dotyczącą zakupu i instalacji nowych systemów zabezpieczających w zakładach Genneco, położonych na terenie Teterboro w New Jersey. Dwa lata temu. O ile wiem, te negocjacje były koszmarem.

– Systemy zabezpieczające – mruknęła Taylor. – Nie przyszło mi to do głowy.

– Najwyraźniej – przyznała pani Bendix.

– Czy w ciągu ostatnich kilku miesięcy ktoś zaglądał do akt dotyczących tego kontraktu?

Pani Bendbc wyjęła książkę wpisów i zaczęła ją szybko kartkować. Po chwili pokazała Taylor jedną ze stron. Taylor kiwnęła głową.

– Chciałabym również obejrzeć te akta, jeśli pani pozwoli.

– Jasne.

Taylor zmarszczyła nagle brwi.

– A może pomogłaby mi pani odszukać akta jeszcze jednej sprawy? To może być trochę trudniejsze.

– Lubię wyzwania – oznajmiła pani Bendix.