Выбрать главу

Rozdział trzydziesty szósty

Departament Spraw Społecznych stanu Nowy Jork pracował bardzo szybko.

Po anonimowym telefonie na policję klub West Side znalazł się na pierwszych stronach wieczorowego wydania wszystkich nowojorskich brukowców.

Choć dżentelmeni nie czytują takich gazet, Ralph Dudley tym razem odstąpił od swych zasad, ponieważ wiedział, że „New York Times” wspomni o tej sprawie dopiero następnego dnia rano. Siedział teraz przy biurku w swoim gabinecie, przez okna sączył się posępny, grudniowy zmrok, rozjaśniany tylko światłem jednej stojącej na biurku lampy, a on wpatrywał się w artykuł, który przeczytał już cztery razy. Wynikało z niego, że aresztowano już kilka osób, a dwie nieletnie prostytutki zostały skierowane do rodzin zastępczych w północnej części stanu Nowy Jork.

Żegnaj, Junie – pomyślał Dudley.

To on zadzwonił pod numer 911 i doprowadził do nieodwołalnego zamknięcia Klubu Fotograficznego i Artystycznego West Side. Wcześniej złożył w nim ostatnią wizytę.

– Masz – powiedział do Junie, wręczając jej akt prawny, wyjęty z niebieskiej tekturowej teczki.

– Co to jest? – spytała ze zdumieniem, patrząc na dokument.

– To wyrok sądu. Władze przejęły rachunki bankowe twojej matki i ojczyma i przekazały te pieniądze na fundusz powierniczy, przeznaczony dla ciebie.

– Ja… nic z tego nie rozumiem.

– Chodzi o pieniądze, które zostawił dla ciebie twój ojciec. Sąd odebrał je twojej matce i zwrócił tobie. Mój wniosek został rozpatrzony przez sąd pozytywnie.

– Hej, to wspaniale! Ile tego jest?

– Sto dziewięćdziesiąt dwa tysiące dolarów.

– Super! Czy mogę…?

– Nie będziesz mogła ich tknąć jeszcze przez trzy lata, dopóki nie staniesz się pełnoletnia. Dostaniesz je tylko pod warunkiem, że będziesz chodzić do szkoły.

– Co? To jakiś pieprzony przekręt!

Dudley kłamał. Po ukończeniu osiemnastu lat dziewczyna mogła korzystać z tych pieniędzy bez żadnych ograniczeń, a on wiedział, że dowie się tego od syndyka funduszu powierniczego. Chciał jednak, by w ciągu tych kilku lat zastanowiła się nad całą sprawą i być może ukończyła w tym czasie parę klas. Uważał, że może odnieść sukces w szkole, gdyż ma więcej sprytu niż połowa prawników z kancelarii Hubbard, White and Willis.

Objęła go czule, a potem rzuciła mu zalotne spojrzenie, które dawniej mogłoby go rozbroić. Ale teraz oznajmił, że musi już iść. Miał ważne spotkanie – z automatem telefonicznym. Patrzył na nią przez dłuższą chwilę, a potem pocałował ją w policzek i wyszedł.

Zastanawiał się, czy Junie powie coś na jego temat. Mogła, rzecz jasna, nie tylko zniszczyć do końca jego nadwątloną karierę zawodową, lecz również wysłać go na resztę życia do więzienia.

Rozważył te możliwości z niezwykłą jasnością umysłu, sącząc kawę z porcelanowej filiżanki. Rozważył wszystkie za i przeciw i doszedł do wniosku, że będzie milczała. Choć życie potraktowało ją w sposób bezwzględny, choć miała niebezpieczne cechy, typowe dla osób, które przed osiągnięciem dojrzałości nauczyły się sztuki przetrwania, kierowała się swoistym poczuciem sprawiedliwości. Odróżniała elementarne zło od elementarnego dobra, kierowała się tym wyborem w postępowaniu wobec ludzi i trzymała się podjętych decyzji.

Niewiele osób dorosłych mogło się wykazać taką przenikliwością. Albo taką odwagą.

Poza tym Dudley chciał wierzyć, że ta dziewczyna go kocha, przynajmniej w ramach swej mglistej definicji tego słowa.

Żegnaj, Junie…

Odłożył gazetę i zaczął się bujać w fotelu.

Myślał o tym, że oto po raz pierwszy w ciągu swej czterdziestoletniej kariery prawniczej zrezygnował z czarowania ludzi i pozyskiwania klientów. Po raz pierwszy opanował do perfekcji drobny wycinek prawa: odzyskiwanie mienia pozostawionego dzieciom przez rodziców. W te j wąskiej specjalności (którą nazywał w myślach „ratowaniem skóry nieletnich kurewek”) stał się najlepszym prawnikiem w mieście. Był dumny z tego, czego dokonał i czego się nauczył.

Nadal istniał jednak pewien potencjalny problem: Taylor Lockwood znała jego tajemnicę.

Podniósł słuchawkę i wykręcił numer, pod który w ciągu ostatnich dwóch dni dzwonił tak często, że nauczył się go na pamięć.

Odpowiedziała mu telefonistka szpitala Manhattan. Powiedział jej, że chce się dowiedzieć o stan pacjentki i poprosił o połączenie z pielęgniarką oddziałową.

Pracownicy szpitala nie chcieli udzielać szczegółowych informacji, ale z ich tonu – i na podstawie krążących po firmie plotek – domyślał się, że dziewczyna jest bliska śmierci.

Być może umarła – pomyślał. – To rozwiązałoby wszystkie problemy.

Telefon odebrał jakiś pielęgniarz. Wysłuchawszy pytań Dudleya, odpowiedział pogodnym tonem:

– Proszę się nie martwić. Pańska siostrzenica, panna Lockwood, została dziś wypisana ze szpitala. Jest już zupełnie zdrowa.

Dudley poczuł silny wstrząs, który przeniknął całe jego ciało. Odłożył słuchawkę.

Po śmierci Claytona Taylor była jedyną osobą, która mogła zniszczyć kruchą pozycję, jaką zajmował w firmie. Stanowiła jedyne zagrożenie dla jego rodzącej się kariery prawdziwego prawnika.

Jak duże jest to zagrożenie? – pytał się w myślach.

Odchylił się w fotelu i wyjrzał przez okno na niewielki skrawek zatoki, prześwitujący pomiędzy dwiema ceglanymi ścianami, które ograniczały widok z jego gabinetu.

Wychodząc z firmy przez tylne drzwi, Taylor Lockwood miała wrażenie, że ktoś za nią idzie.

Wyszła na Church Street, która była niegdyś linią graniczną dolnego Manhattanu, a teraz biegła wzdłuż Hudsonu aż do zatoki i obejrzała się za siebie.

Była to spokojna uliczka. Znajdowało się na niej kilka kiepskich restauracji, bar z rozebranymi dziewczynami (usytuowany ironicznym zrządzeniem losu tuż obok bocznej bramy kościoła Świętej Trójcy) i szereg służbowych wejść do biurowców. Teraz było tu niemal zupełnie pusto.

Zauważyła kilku biznesmenów, odwiedzających położone w pobliżu siłownie, i paru robotników budowlanych. Na granicy jezdni z chodnikiem parkowało kilka furgonetek. Musiała obejść jedną z nich, ozdobioną reklamą firmy czyszczącej zasłony, by wyjść na jezdnię i zatrzymać taksówkę.

Oczywiście żadnej taksówki nie było w polu widzenia.

W wypukłym, szerokim lusterku bocznym jednej z furgonetek dostrzegła nagle zmierzającego ku niej mężczyznę.

Wstrzymała oddech.

Tym razem rozpoznała go bez żadnych wątpliwości.

Był to człowiek w czapce baseballowej. Ten sam, który siedział obok niej w kawiarni.

Morderca i złodziej.

Okay – pomyślała. – On nie wie, że go zauważyłaś. Może uda ci się z tego wybrnąć.

Potrząsnęła głową, udając, że jest zirytowana brakiem taksówek i powoli wróciła na trotuar.

Potem zawróciła nagle i na tyle szybko, na ile pozwalało jej osłabienie po zatruciu, pobiegła w stronę ruchliwej części dzielnicy.

Obejrzała się za siebie jeden raz i spostrzegła, że mężczyzna biegnie za nią. Sięgnął do kieszeni kombinezonu i wyjął jakiś ciemny, podłużny przedmiot. W pierwszej chwili myślała, że jest to rewolwer, potem doszła do wniosku, że musi to być nóż lub szpikulec do lodu.

Nadal była odwodniona i odczuwała silny ból, będący skutkiem zatrucia, dlatego szybko zaczęła słabnąć. Oceniła odległości i zdała sobie sprawę, że napastnik dogoni ją, zanim zdoła dobiec do Broadwayu lub którejś z ruchliwych ulic.

Zatrzymała się nagle na środku jezdni i zaczęła zbiegać po betonowych schodach, prowadzących na stację metra Rector Street. Miała nadzieję, że będzie tam bezpieczniejsza. Wiedziała, że na peronie powinni być jacyś ludzie, a siedzący w budce sprzedawca biletów ma bezpośrednie połączenie z policją. Morderca nie ośmieli się pobiec za nią. On…