Wicher gwizdał mi w uszach, czułem, jak scyzoryk, portfel i inne drobiazgi sypią mi się z kieszeni, spróbowałem znurkować za utraconymi przedmiotami, ale znikły mi z oczu. Byłem sam, pod spokojnymi gwiazdami, i wciąż sycząc, szumiąc, dudniąc - leciałem. Starałem się odnaleźć Gwiazdę Polarną, by wejść na jej kurs; gdy mi się to udało, tornister wydał ostatnie tchnienie i z rosnącą chyżością runąłem w dół. Na całe szczęście tuż nad ziemią - widziałem wijącą się mgławo szosę, cienie drzew, jakieś dachy - raz jeszcze rzygnął resztką pary. Odrzut ten zahamował mój upadek, tak że poleciałem dość nawet miękko na trawę. Ktoś leżał nie opodal w rowie i jęczał. Byłoby doprawdy dziwne - pomyślałem - gdyby się tam znajdował profesor! W samej rzeczy to był on. Pomogłem mu wstać. Obmacał całe ciało, narzekając, ze zgubił okulary. Zresztą nic złego sobie nie zrobił. Poprosił, abym pomógł mu odpiąć tornister, ukląkł na nim i wyciągnął coś z bocznej kieszeni; były to jakieś stalowe rurki z kołem.
– A teraz pański…
Z mego tornistra też wydobył koło, coś tam majstrował, aż zawołał:
– Wsiadać! Jedziemy.
– Co to jest? Dokąd? - spytałem oszołomiony.
– Tandem. Do Waszyngtonu - lakonicznie odparł profesor, już z nogą na pedale.
– Halucynacja! - przemknęło mi.
– Skąd! - obruszył się Trottelreiner. - Zwykłe wyposażenie spadochroniarskie.
– No dobrze, ale skąd się pan na tym zna? - pytałem, sadowiąc się na tylnym siodełku. Profesor odepchnął się i pojechaliśmy po trawie, aż ukazał się asfalt.
– Pracuję dla USAF! - odkrzyknął profesor, za wzięcie pedałując.
O ile pamiętałem, od Waszyngtonu dzieliły nas jeszcze Peru i Meksyk, nie mówiąc o Panamie.
– Nie damy rady rowerem! - zawołałem pod wiatr.
– Tylko do punktu zbornego! - odkrzyknął profesor.
Czyżby nie był zwyczajnym futurologiem, za jakiego się podawał? Wpakowałem się w nie byle jaką kabałę… I co ja mam do roboty w Waszyngtonie? Zacząłem hamować.
– Co pan robi? Proszę kręcić! - surowo strofował mnie profesor pochylony nad kierownicą.
– Nie! Stajemy. Ja wysiadam! - odparłem zdecydowanie.
Tandem zatoczył się i zwolnił. Profesor, wspierając się nogą o ziemię, pokazał mi szyderczym gestem dookólne mroki.
– Jak pan chce. Szczęść Boże!
Ruszał już.
– Bóg zapłać! - zawołałem i patrzałem w ślad za nim; czerwona iskierka tylnego światła znikła w ciemności, ja zaś, zdezorientowany, usiadłem na słupku milowym, żeby przemyśleć własną sytuację.
– Coś kłuło mnie w łydkę. Machinalnie sięgnąłem ręką, wymacałem jakieś gałązki i jąłem je obłamywać. Zabolało. Jeżeli to są moje pędy - rzekłem sobie - jestem niewątpliwie nadal wewnątrz halucynacji! Pochyliłem się, żeby to sprawdzić, gdy wtem uderzyła we mnie jasność. Zza zakrętu błysnęły srebrne jody, olbrzymi cień samochodu zwolnił, otwarły się drzwi. Wewnątrz pałały zielone, złotawe i niebieskie pasemka światełek na tablicy rozdzielczej, matowy blask spowijał parę kobiecych nóg w nylonach, stopy w złotej jaszczurce spoczywały na pedałach, ciemna twarz z pąsowymi wargami pochyliła się ku mnie, zabłysły brylanty na palcach trzymających koło kierownicze.
– Podwieźć?
Wsiadłem. Byłem tak zaskoczony, że zapomniałem o moich gałązkach Ukradkiem przesunąłem ręką wzdłuż własnych nóg - to były tylko osty.
– Co, już? - odezwał się niski głos o zmysłowym timbrze.
– Niby «co, już?» - spytałem zbity z pantałyku.
Wzruszyła ramionami. Potężny samochód skoczył, dotknęła jakiegoś klawisza, zapadł mrok, tylko przed nami gnał strzęp oświetlonej drogi, spod tablicy rozdzielczej popłynęła klaskająca melodia. Jednak to dziwne - myślałem. - Jakoś się nie klei. Ani ręki, ani nogi. Co prawda nie gałązki, tylko osty, a jednak, jednak!
Przyjrzałem się obcej. Była niewątpliwie piękna, w sposób zarazem kuszący, demoniczny i brzoskwiniowy. Ale zamiast spódniczki miała jakieś pióra. Strusie? Halucynacja?… Z drugiej strony, obecna moda damska… Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Szosa była pusta; rwaliśmy, aż igła tachometru pochylała się ku krańcowi skali. Naraz jakaś ręka wczepiła mi się z tyłu we włosy. Drgnąłem. Palce, zakończone ostrymi paznokciami, drapały mnie w potylicę, raczej pieszczotliwie niż morderczo.
– Kto to? Co tam? - próbowałem się uwolnić. Nie mogłem jednak ruszyć głową. - Proszę mnie puścić!
Ukazały się światła, jakiś wielki dom, żwir chrupnął pod oponami, samochód zakręcił ostro, przytarł do krawężnika, stanął.
Dłoń, która wciąż dzierżyła mnie za czuprynę, należała do drugiej kobiety, odzianej w czerń, bladej, smukłej, w ciemnych okularach. Drzwi otwarły się.
– Gdzie jesteśmy? - spytałem.
Milcząc przypadły do mnie, ta od kierownicy wypychała mnie, ta druga ciągnęła stojąc już na chodniku. Wylazłem z auta. W domu bawiono się, słyszałem dźwięki muzyki, jakieś pijane krzyki, wodotrysk mienił się żółcią i purpurą w okiennym świetle. U podjazdu moje towarzyszki wzięły mnie mocno pod ręce.
– Ależ ja nie mam czasu - bąkałem.
Nie zważały na moje słowa ani trochę. Czarna nachyliła się i gorącym oddechem tchnęła mi w samo ucho:
– Hu!
– Jak proszę?
Byliśmy już przed drzwiami; obie zaczęły się śmiać, nie tyle do mnie, co ze mnie. Wszystko odstręczało mnie od nich; poza tym były coraz mniejsze. Klękały? Nie, nogi obrastały im piórami. No - rzekłem sobie nie bez ulgi - a więc jednak halucynacja!
– Jaka tam halucynacja, fajtłapo! - parsknęła ta w okularach. Podniosła wyszywaną czarnymi perła mi torebkę i zdzieliła mnie prosto w ciemię, aż jęknąłem.
– Patrzcie go, halucynanta! - krzyczała druga. Mocny cios trafił mnie w to samo miejsce. Upadłem zakrywając głowę rękami. Otworzyłem oczy. Profesor Trottelreiner pochylał się nade mną z parasolem w ręku. Leżałem na chodniku kanałowym. Szczury w najlepsze chodziły parami.
– Gdzie, gdzie pana boli? - dopytywał się profesor. - Tu?
– Nie, tutaj… - pokazałem spuchnięte ciemię.
Ujął parasol za cieńszy koniec i palnął mnie w obolałe miejsce.
– Ratunku! - krzyknąłem. - Proszę przestać! Czemu…
– To jest właśnie ratunek! - odparł futurolog bezlitośnie. - Nie mam, niestety, pod ręką innego antidotum!
– Ale przynajmniej nie skuwką, dlabogaż!
– Tak jest pewniej.
Uderzył mnie raz jeszcze, odwrócił się i zawołał kogoś. Zamknąłem oczy. Głowa okrutnie bolała. Poczułem szarpnięcie. Profesor i mężczyzna w skórzanej kurtce chwycili mnie pod ręce i nogi. i zaczęli gdzieś nieść.
– Dokąd? - zawołałem.
Gruz sypał mi się na twarz z dygocącego stropu; czułem, jak niosący kroczą po jakiejś chwiejnej desce czy kładce i drżałem, żeby się nie pośliznęli. - Dokąd mnie niesiecie? - pytałem słabo, lecz nikt nie odpowiedział. W powietrzu stał nieustanny huk. Zrobiło się jasno od pożaru; byliśmy już na powierzchni, jacyś ludzie w mundurach chwytali kolejno wszystkich wyciąganych z otworu kanałowego i ciskali dość brutalnie w otwarte drzwi - mignęły mi olbrzymie biało lakierowane litery US ARMY COPTER l 109 849 - i upadłem na nosze. Profesor Trottelreiner wetknął głowę do helikoptera.
– Przepraszani, Tichy! - krzyczał. - Proszę wybaczyć! To było konieczne!
Ktoś stojący za nim wyrwał mu z ręki parasol, zdzielił nim profesora dwa razy na krzyż po głowie i pchnął go, aż futurolog jęknąwszy upadł między nas, równocześnie zaś zaszumiały wirniki, zahuczały motory i maszyna wzbiła się majestatycznie w powietrze. Profesor usiadł przy noszach, na których leżałem, pocierając delikatnie potylicę. Muszę wyznać, że chociaż pojmowałem samarytańskość jego czynów, z zadowoleniem skonstatowałem, że wyrósł mu olbrzymi guz.
– Dokąd lecimy?
– Na kongres - rzekł, wciąż krzywiąc się jeszcze, Trottelreiner.
– To jest… jak to na kongres? Przecież już był?
– Interwencja Waszyngtonu - wyjaśnił mi lakonicznie profesor. - Będziemy kontynuować obrady.
– Gdzie?
– W Berkeley.
– Na kampusie?
– Tak. Ma pan może jakiś nóż albo scyzoryk przy sobie?
– Nie.
Helikopter zatrząsł się. Grzmot i płomień rozpruły kabinę, z której wylecieliśmy jeden przez drugiego - w bezkresną ciemność. Męczyłem się potem długo. Zdawało mi się, że słyszę jękliwy głos syren, ktoś rozcinał mi ubranie nożem, traciłem przytomność i znów ją odzyskiwałem. Trzęsła mną gorączka i zła droga - widziałem matowobiały sufit ambulansu. Obok leżał jakiś długi kształt jakby obandażowanej mumii - po przytroczonym parasolu poznałem profesora Trottelreinera. Ocalałem… - przemknęło mi. - Żeśmy się też nie roztrzaskali na śmierć. Co za szczęście. Nagle pojazd zatoczył się z przenikliwym wrzaskiem opon, wywrócił kozła, płomień i grzmot rozerwały blaszane pudło. Co, znowu? - łysnęła mi ostatnia myśl, nim pogrążyłem się w mrocznej bezpamięci. Otwarłszy oczy, ujrzałem szklaną kopułę nad sobą; jacyś ludzie w bieli, zamaskowani, z rękami wzniesionymi kapłańsko, porozumiewali się półszeptem.