Podsunął plan staremu Walijczykowi, lecz te niezwykłe oczy nie spojrzały w kierunku papieru. Wciąż wpatrywały się w twarz Stormgrena i w ich głębi pojawił się jakiś nowy wyraz. W pokoju zapadła cisza i Rikki usłyszał, że stojący za nim Joe gwałtownie nabrał tchu.
Zaskoczony i zdezorientowany Stormgren rozejrzał się po pokoju i pozostałych rozmówcach. Powoli zaczynał rozumieć. Zmieszany, zgniótł papier w kulę i przydeptał nogą.
Wiedział już, dlaczego te oczy zrobiły na nim takie wrażenie. Siedzący przed nim człowiek był ślepy.
Van Ryberg nie podejmował już dalszych prób kontaktowania się z Karellenem. Większość obowiązków związanych ze stanowiskiem sekretarza generalnego: przekazywanie informacji do statystyk, dostarczanie zajęcia dziennikarzom i tak dalej, wykonywał prawie automatycznie. W Paryżu prawnicy debatowali nad projektem konstytucji światowej, ale w tej chwili nie była to jego rzecz. Kontroler chciał mieć pojutrze ostateczny projekt; jeśli do tej pory nie będzie gotowy, Karellen niewątpliwie podejmie takie działania, jakie uzna za stosowne.
I nadal nie było wiadomości od Stormgrena.
Van Ryberg właśnie coś dyktował, kiedy zadzwonił telefon opatrzony napisem: „Tylko w nagłych wypadkach”. Podniósł słuchawkę, przez chwilę trzymał ją przy uchu, a na jego twarzy pojawiło się szybko rosnące zdumienie. W końcu rzucił wszystko i skoczył do otwartego okna. W dole dały się słyszeć okrzyki zaskoczenia i ruch uliczny zaczął zamierać.
Podejrzenie stało się faktem: statek Karellena, monumentalny symbol Zwierzchnictwa, zniknął. Ryberg wpatrywał się w niebo, ale jak wzrokiem sięgnąć, nie znalazł po nim nawet śladu. A potem nagle zapadła noc. Nadlatujący z północy, ciemny jak gradowa chmura spód statku błyskawicznie przemknął nad dachami miasta. Van Ryberg odruchowo cofnął się w głąb pokoju, dalej od przelatującego molocha. Chociaż dobrze wiedział, jak wielkie są statki Zwierzchników, ale widzieć je z oddali wysoko na niebie to jedno, a patrzeć, jak przelatują tuż nad głową niby gnany przez demony obłok, to zupełnie coś innego.
Stojąc w mroku chwilowego zaćmienia słońca, spoglądał przez okno, aż statek i jego gigantyczny cień zniknęły na południu. Nie towarzyszył temu żaden dźwięk; powietrze nawet nie drgnęło i van Ryberg zrozumiał, że wrażenie pozornej bliskości statku było złudą i że przeleciał on co najmniej kilometr nad jego głową. A potem budynek zatrząsł się w posadach pod uderzeniem fali dźwiękowej i rozległ się brzęk tłuczonego szkła, gdy jakieś okno zostało wduszone do środka.
W biurze za jego plecami rozdzwoniły się wszystkie telefony naraz, ale van Ryberg nie ruszył się z miejsca. Stał przy oknie, opierając się o parapet i patrząc wciąż na południe, sparaliżowany demonstracją bezgranicznej potęgi Zwierzchników.
Kiedy Stormgren mówił, miał wrażenie, że jego umysł pracuje teraz dwutorowo. Z jednej strony próbował przeciwstawić się ludziom, którzy go porwali, lecz jednocześnie miał nadzieję, że pomogą mu rozgryźć tajemnicę Karellena. Gra była niebezpieczna, ale ku własnemu zdziwieniu znakomicie się bawił.
Większość pytań zadawał niewidomy Walijczyk. Siedzenie tego, jak ten żywy, przenikliwy umysł podejmował kolejne próby, sprawdzając i odrzucając wszystkie te teorie, które Stormgren już dawno uznał za jałowe i fałszywe, było fascynujące. W końcu tamten z westchnieniem odchylił się do tyłu.
— To do niczego nie ’prowadzi — powiedział z rezygnacją. — Potrzebujemy nowych faktów, a to oznacza działanie, nie dyskusję.
Niewidzące oczy wydawały się w zadumie spoglądać na Stormgrena. Przez chwilę przywódca porywaczy nerwowo bębnił palcami po stole. Była to pierwsza oznaka niezdecydowania, jaką sekretarz u niego zauważył. Po chwili Walijczyk podjął rozmowę:
— Jestem trochę zdziwiony, panie sekretarzu, że nigdy nie uczynił pan niczego, aby dowiedzieć się czegoś o Zwierzchnikach.
— A co by pan zrobił na moim miejscu? — spytał chłodno Stormgren, próbując ukryć ciekawość. — Powiedziałem wam już, że pokój, w którym prowadzę rozmowy z Karellenem, można opuścić tylko w jeden sposób: prosto na Ziemię.
— Może udałoby się — rozmyślał tamten — skonstruować urządzenie, które pozwoli nam dowiedzieć się czegoś. Nie jestem naukowcem, ale możemy zorientować się w tej kwestii. Jeżeli uwolnimy pana, to czy zechce nam pan pomóc w realizacji takiego planu?
— Pozwólcie panowie — powiedział gniewnie Stormgren — że raz na zawsze wyjaśnię moje stanowisko w tej sprawie. Karellen usiłuje zjednoczyć świat, a ja nie sprzymierzę się z jego wrogami. Nie znam wszystkich jego planów, ale wierzę, że pragnie naszego dobra.
— Jakież mamy na to dowody?
— Wszystkie jego działania, jakie podjął od chwili, gdy te statki pojawiły się na naszym niebie. Wskażcie proszę choć jeden jego czyn, który w ostatecznym rozrachunku nie okazał się błogosławiony w skutkach. — Stormgren przerwał na chwilę, wracając myślą do minionych lat. I nieoczekiwanie uśmiechnął się. — Jeśli potrzebny wam dowód na wrodzoną Zwierzchnikom, jakby to ująć, chęć czynienia dobra, pomyślcie o zakazie znęcania się nad zwierzętami, który wydali w miesiąc po przybyciu. Jeśli miałem jakieś wątpliwości co do intencji Karellena, to właśnie wtedy pozbyłem się ich, mimo iż ten zakaz wywołał więcej problemów niż cokolwiek, co zrobił potem.
„Nie było w tym cienia przesady” pomyślał Stormgren. To wydarzenie było niezwykłym, pierwszym przejawem nienawiści, jaką Zwierzchnicy żywili do okrucieństwa. Ona właśnie oraz umiłowanie porządku i sprawiedliwości były chyba głównymi emocjami, jakimi kierowali się w życiu, jeśli można ich oceniać na podstawie tego, co robili. Był to także jedyny raz, kiedy Karellen się rozgniewał, a przynajmniej tak się wydawało.
— Jeśli taka jest wasza wola — głosiło jego posłanie — możecie zabijać się nawzajem, to wasza sprawa i waszych praw. Jeśli jednak będziecie zabijać, wyjąwszy przypadki samoobrony lub potrzebę zdobycia żywności, zwierzęta dzielące z wami wasz świat, możecie być za to przeze mnie pociągnięci do odpowiedzialności.
Zrazu nie było wiadomo, jaki zakres miał mieć ten zakaz i w jaki sposób Karellen zamierza wymusić jego respektowanie. Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać.
Kiedy matadorzy i ich pomocnicy rozpoczęli zwyczajową paradę, Plaża de Toros był już pełny po brzegi. Wszystko odbywało się jak zwykle; tradycyjne stroje błyszczały w oślepiającym słońcu, a wielotysięczny tłum, jak setki razy przedtem, witał ulubieńców wiwatami. Jednak niektóre twarze niespokojnie kierowały się ku niebu i samotnemu, srebrnemu statkowi wiszącemu pięćdziesiąt kilometrów nad Madrytem.
Pikadorzy zajęli pozycje i na arenę wypadł parskający byk. Chude konie kręciły się nerwowo z chrapami rozszerzonymi ze strachu, gdy jeźdźcy usiłowali je zmusić, by stawiły czoła wrogowi. Błysnęła pierwsza pika, wnikając w ciało byka i w tej samej chwili rozległ się dźwięk, jakiego Ziemia nigdy przedtem nie słyszała.
Był to głos dziesięciu tysięcy ludzi wyjących z bólu spowodowanego tą samą raną; dziesięciu tysięcy widzów, którzy doszedłszy do siebie stwierdzili, że nie doznali najmniejszego uszczerbku. Jednak w ten sposób skończyła się owa walka byków i w ogóle wszystkie corridy, bo wieść szybko się rozeszła. Warto odnotować, że afficionados byli tak wstrząśnięci, iż tylko jeden na dziesięciu zażądał zwrotu pieniędzy, jak również to, że londyński „Daily Mirror” dolał oliwy do ognia, proponując, by Hiszpanie za swój nowy narodowy sport uznali krykieta.
— Może ma pan rację — odparł stary Walijczyk. — Może Zwierzchnicy działają ze szlachetnych pobudek, zgodnie ze swoimi normami moralnymi, które być może, są podobne do naszych. Są tu jednak intruzami: nigdy nie prosiliśmy, aby przybyli i wywrócili świat do góry nogami, niszcząc ideały, właśnie tak, ideały o które walczyły całe pokolenia.
— Urodziłem się jako członek niewielkiego narodu, który musiał walczyć o swoją wolność — odparował Stormgren. — Jednak popieram Karellena. Możecie go denerwować, możecie nawet odwlec realizację jego celów, ale w ostatecznym rozrachunku nie ma to znaczenia. Nie wątpię, że szczerze wierzycie w to, co robicie. Potrafię zrozumieć wasze obawy o to, że kultura i tradycje małych krajów rozpłyną się w tyglu zjednoczonego świata. Mylicie się; kurczowe trzymanie się przeszłości, prowadzi donikąd. Historyczne państwo jako takie umierało, zanim jeszcze przybyli Zwierzchnicy. Oni tylko przyspieszyli koniec; ten proces nie da się zatrzymać i nikt nie powinien tego nawet próbować.
Nie doczekał się odpowiedzi; rozmówca nie poruszył się i nic nie powiedział. Siedział z lekko rozchylonymi ustami, a jego oczy były teraz nie tylko ślepe, ale i pozbawione życia. Pozostali byli równie nieruchomi i zastygli w nienaturalnie sztywnych pozach. Ze zduszonym jękiem przerażenia Stormgren wstał i ruszył do drzwi. I wtedy w ciszy przemówił znajomy głos:
— To było ładnie powiedziane, Rikki, dziękuję panu. A teraz myślę, że możemy już iść.
Stormgren obrócił się na pięcie i wbił wzrok w mrok korytarza. Na poziomie oczu zobaczył unoszącą się w powietrzu małą, niewyraźną kulę: bez wątpienia źródło tajemniczej siły, którą zastosowali Zwierzchnicy. Stormgren nie miał pewności, lecz wydawało mu się, że słyszy cichutkie brzęczenie przypominające pszczeli ul w letni, senny dzień.
— Karellen! Dzięki Bogu! Ale co im pan zrobił?
— Proszę się nie martwić, nic im nie jest. Można by to nazwać paraliżem, ale to nieco bardziej skomplikowane zjawisko. Po prostu żyją życiem tysiąc razy wolniejszym niż normalnie. Kiedy stąd odejdziemy, nigdy nie domyśla się, co ich spotkało.
— Zostawi ich pan tutaj do przybycia policji?
— Ależ skąd! Mam lepszy plan. Pozwolę im odejść.
Stormgren poczuł głęboką ulgę, która jego samego zaskoczyła. Obrzucił pożegnalnym spojrzeniem mały pokój i zastygłe w nim postacie. Joe stał na jednej nodze, gapiąc się głupawo w pustkę. Stormgren roześmiał się nagle i zaczął szperać po kieszeniach.
— Dzięki za gościnę, Joe — rzekł. — Zostawię ci coś na pamiątkę.
Przewertował swoje papiery, aż znalazł to, czego szukał. Potem na względnie czystej kartce napisał starannie: