— Może ma pan rację — odparł stary Walijczyk. — Może Zwierzchnicy działają ze szlachetnych pobudek, zgodnie ze swoimi normami moralnymi, które być może, są podobne do naszych. Są tu jednak intruzami: nigdy nie prosiliśmy, aby przybyli i wywrócili świat do góry nogami, niszcząc ideały, właśnie tak, ideały o które walczyły całe pokolenia.
— Urodziłem się jako członek niewielkiego narodu, który musiał walczyć o swoją wolność — odparował Stormgren. — Jednak popieram Karellena. Możecie go denerwować, możecie nawet odwlec realizację jego celów, ale w ostatecznym rozrachunku nie ma to znaczenia. Nie wątpię, że szczerze wierzycie w to, co robicie. Potrafię zrozumieć wasze obawy o to, że kultura i tradycje małych krajów rozpłyną się w tyglu zjednoczonego świata. Mylicie się; kurczowe trzymanie się przeszłości, prowadzi donikąd. Historyczne państwo jako takie umierało, zanim jeszcze przybyli Zwierzchnicy. Oni tylko przyspieszyli koniec; ten proces nie da się zatrzymać i nikt nie powinien tego nawet próbować.
Nie doczekał się odpowiedzi; rozmówca nie poruszył się i nic nie powiedział. Siedział z lekko rozchylonymi ustami, a jego oczy były teraz nie tylko ślepe, ale i pozbawione życia. Pozostali byli równie nieruchomi i zastygli w nienaturalnie sztywnych pozach. Ze zduszonym jękiem przerażenia Stormgren wstał i ruszył do drzwi. I wtedy w ciszy przemówił znajomy głos:
— To było ładnie powiedziane, Rikki, dziękuję panu. A teraz myślę, że możemy już iść.
Stormgren obrócił się na pięcie i wbił wzrok w mrok korytarza. Na poziomie oczu zobaczył unoszącą się w powietrzu małą, niewyraźną kulę: bez wątpienia źródło tajemniczej siły, którą zastosowali Zwierzchnicy. Stormgren nie miał pewności, lecz wydawało mu się, że słyszy cichutkie brzęczenie przypominające pszczeli ul w letni, senny dzień.
— Karellen! Dzięki Bogu! Ale co im pan zrobił?
— Proszę się nie martwić, nic im nie jest. Można by to nazwać paraliżem, ale to nieco bardziej skomplikowane zjawisko. Po prostu żyją życiem tysiąc razy wolniejszym niż normalnie. Kiedy stąd odejdziemy, nigdy nie domyśla się, co ich spotkało.
— Zostawi ich pan tutaj do przybycia policji?
— Ależ skąd! Mam lepszy plan. Pozwolę im odejść.
Stormgren poczuł głęboką ulgę, która jego samego zaskoczyła. Obrzucił pożegnalnym spojrzeniem mały pokój i zastygłe w nim postacie. Joe stał na jednej nodze, gapiąc się głupawo w pustkę. Stormgren roześmiał się nagle i zaczął szperać po kieszeniach.
— Dzięki za gościnę, Joe — rzekł. — Zostawię ci coś na pamiątkę.
Przewertował swoje papiery, aż znalazł to, czego szukał. Potem na względnie czystej kartce napisał starannie:
MANHATTAN BANK
Proszę wypłacić panu Joe’emu kwotę stu trzydziestu pięciu dolarów i pięćdziesięciu centów ($ 135,50).
Kiedy kładł strzęp papieru obok Polaka, usłyszał głos Karellena:
— Co pan właściwie robi?
— My, Stormgrenowie, zawsze płacimy długi. Tamci dwaj oszukiwali, ale Joe grał uczciwie. A przynajmniej nie przyłapałem go na oszustwie.
Kiedy szedł w kierunku windy, było mu wesoło i lekko, jakby ubyło mu czterdzieści lat. Metalowa kula odsunęła się w bok, robiąc mu przejście. Domyślił się, że to rodzaj automatu; a więc to w taki sposób Karellen dotarł do niego przez nie wiadomo jak gruby pokład skały.
— Proszę iść prosto sto metrów — przemówiło kuliste urządzenie głosem Kontrolera. — Następnie w lewo, dopóki nie przekażę panu dalszych wskazówek.
Szybko ruszył przed siebie, chociaż czuł, że właściwie nie ma powodu do pośpiechu. Kula pozostała w miejscu; wisząc w korytarzu prawdopodobnie dawała mu czas na ucieczkę.
Po minucie odnalazł drugi automat oczekujący na niego w odgałęzieniu korytarza.
— Musi pan przejść jeszcze pół kilometra — usłyszał. — Proszę trzymać się lewej strony aż do następnego spotkania.
Zanim wydostał się na otwartą przestrzeń, minął jeszcze sześć kuł. Początkowo zastanawiał się, w jaki sposób robotowi udaje się go wyprzedzać, potem odgadł, że w kopalni musi być co najmniej kilka takich urządzeń zapewniających łączność z najgłębszymi pokładami. Przy wejściu, niczym niesamowita rzeźba, stała grupa strażników strzeżonych przez jeszcze jeden wszędobylski automat. Kilka metrów dalej, na zboczu góry czekała mała maszyna latająca, w której Stormgren odwiedzał Karellena.
Rikki stał przez chwilę, mrużąc oczy w blasku słońca. Potem dostrzegł poniewierające się wokół urządzenia kopalni, a dalej stare tory biegnące w dół stoku. W oddali, u stóp góry, rósł gęsty las, a jeszcze dalej lśniły wody wielkiego jeziora. Domyślił się, że znajduje się gdzieś w Ameryce Południowej, chociaż nie potrafiłby wyjaśnić, dlaczego tak sądzi.
Wchodząc do małej latającej maszyny, Stormgren po raz ostatni spojrzał na wylot szybu i stojących w nim nieruchomych ludzi. Potem drzwi zasklepiły się za nim i Rikki z westchnieniem ulgi opadł na dobrze sobie znaną kanapę.
Przez chwilę czekał, aż wyrówna mu się oddech, a potem wyrzucił z siebie jedną, płynącą z głębi serca sylabę:
— No?!
— Przykro mi, że nie mogłem pana uratować wcześniej. Jednak sam pan rozumie, jak ważne było, aby zaczekać, aż zbiorą się wszyscy przywódcy.
— Chce pan powiedzieć — wypalił Stormgren — że przez cały czas wiedział pan, gdzie jestem? Gdybym domyślił się, że…
— Proszę nie wyciągać pochopnych wniosków — odparł Karellen. — Albo przynajmniej niech mi pan pozwoli skończyć wyjaśnienia.
— Doskonale — powiedział Stormgren. — Słucham.
Zaczynał podejrzewać, że był po prostu przynętą w starannie przygotowanej pułapce.
— Miałem coś, być może najlepszym określeniem byłoby „urządzenie śledzące”, które od pewnego czasu obserwowało pana — zaczął Karellen. — Pańscy najnowsi przyjaciele mieli rację, sądząc, że nie mogę śledzić pana pod ziemią. Przesiadka w tunelu była bardzo pomysłowa, ale kiedy pierwszy samochód przestał nadawać sygnał, ujawnił w ten sposób cały plan i wkrótce ponownie pana odnalazłem. Potem wystarczyło jedynie poczekać. Wiedziałem, że przywódcy przybędą tutaj, kiedy upewnią się, że zgubiłem ślad, a wtedy będę mógł przyłapać ich wszystkich.
— Przecież zamierza ich pan wypuścić!
— Aż do tej pory — powiedział Karellen — nie miałem pojęcia, którzy z dwu i pół miliarda ludzi zamieszkujących tę planetę są przywódcami ruchu. Teraz ich zidentyfikowałem i mogę śledzić ich poruszenia dokądkolwiek się udadzą, a jeśli zechcę, mogę też śledzić wszystkie ich działania. To dużo lepsze niż wzięcie ich pod klucz. Jeśli wykonają jakiekolwiek posunięcie, zdradzą w ten sposób swoich towarzyszy. Są skutecznie unieszkodliwieni i zdają sobie z tego sprawę. Pańska ucieczka pozostanie dla nich całkowicie nie wyjaśniona, ponieważ pan w pewnym momencie po prostu zniknął. — W małej kabinie rozległ się serdeczny śmiech Kontrolera. — Ta sprawa była na swój sposób bardzo zabawna, lecz mam w tym i poważniejszy cel. Nie chodzi mi o kilka tuzinów ludzi należących do tej organizacji, muszę przewidzieć efekt psychologiczny, jaki to wydarzenie będzie miało na inne takie grupy, gdziekolwiek istnieją.
Stonngren przez chwilę milczał. Wyjaśnienie Karellena nie usatysfakcjonowało go w pełni, ale był już w stanie zrozumieć jego pobudki i gniew częściowo mu przeszedł.
— Niechętnie podejmuję tę decyzję na kilka tygodni przed końcem urzędowania — rzekł wreszcie — ale od tej pory będę miał obstawę. Następnym razem mogą porwać Pietera. A przy okazji: jak on sobie radził?