Stormgren często nie wiedział, kiedy Karellen żartuje. Zachował obojętny wyraz twarzy i słuchał dalej.
— Niebawem Liga utraci kolejny argument. Często krytykowano, i to w dziecinny sposób, ten szczególny urząd, jaki pełnił pan przez ostatnie kilka lat. Początkowo, kiedy rozpoczynałem swoją misję, było to dla mnie bardzo wygodne, ale teraz, kiedy wszystko przebiega zgodnie z planem, można położyć temu kres. W przyszłości mój wpływ na sprawy ziemskie nie będzie tak bezpośredni i biuro sekretarza generalnego ONZ może będzie bardziej przypominało to, czym było niegdyś. W ciągu najbliższych pięćdziesięciu lat zdarzy się wiele kryzysów, ale wszystkie przeminą. Przyszłość rysuje się dość jasno i pewnego dnia wszystkie te trudności zostaną zapomniane, nawet przez rasę, której wspomnienia sięgają tak głęboko w przeszłość jak wasze.
Ostatnie słowa wypowiedział z tak szczególną intonacją, że Stormgren zesztywniał w fotelu. Karellen z całą pewnością zawsze mówił dokładnie to, co chciał powiedzieć i nawet jego przejęzyczenia były wyliczone z precyzją rzędu dziesięciu miejsc po przecinku. Jednak nie miał czasu na zadawanie pytań, na które pewnie i tak nie otrzymałby odpowiedzi, bowiem Kontroler ponownie zmienił temat.
— Często pytał mnie pan o moje dalekosiężne plany — mówił dalej. — Narodziny Państwa Światowego to oczywiście tylko pierwszy etap. Dożyje pan dnia, w którym ujrzy je pan jako twór w pełni rozwinięty, choć zmiany te będą tak niedostrzegalne, że niewielu ludzi zauważy zakończenie procesu rozwoju. Potem nastąpi długi okres powolnej stabilizacji, podczas którego pańska rasa zostanie przygotowana do spotkania z nami. I wtedy nadejdzie dzień, który obiecaliśmy. Przykro mi, że wówczas nie będzie pana wśród nas.
Stormgren miał otwarte oczy, ale wzrok utkwiony daleko poza taflą ciemnego ekranu. Patrzył w przyszłość, wyobrażając sobie dzień, którego nigdy nie doczeka, dzień, gdy wielkie statki Zwierzchników wylądują wreszcie na Ziemi i otworzą się dla czekającego na nie świata.
— W tym dniu — kontynuował Karellen — rasa ludzka doświadczy czegoś, co można określić mianem nieciągłości. Jednak nie dozna przez to żadnej szkody i od tej pory ludzie będą bardziej stabilni emocjonalnie niż ich przodkowie. Staniemy się częścią ich życia i kiedy spotkają się z nami, nie będą nas uważali za tak dziwnych, jak bylibyśmy dla was.
Nigdy dotychczas Stormgren nie natrafił na tak refleksyjny nastrój u Karellena, ale nie dziwiło go to. Nie wierzył, aby zdołał poznać więcej niż kilka z licznych osobowości Kontrolera; prawdziwy Karellen pozostawał nieznany i, być może, nierozpoznawalny dla ludzkich istot. Po raz pierwszy miał wrażenie, że prawdziwe zainteresowania Zwierzchnika skupiały się gdzie indziej, a Ziemią władał jedynie cząstką swego umysłu, z łatwością mistrza trójwymiarowych szachów grającego w warcaby.
— A co potem? — zapytał łagodnie.
— Wtedy rozpoczniemy naszą prawdziwą misję.
— Często zastanawiałem się, na czym ona ma polegać. Jednoczenie i cywilizowanie naszego świata jest zaledwie środkiem; musicie przecież mieć jakiś cel. Czy kiedyś będziemy mogli wybrać się w Kosmos i zobaczyć wasz świat, może nawet pomóc wam w waszych wysiłkach?
— Można to tak ująć — odparł Karellen i w jego głosie dał się słyszeć wyraźny, choć niewytłumaczalny smutek, który dziwnie poruszył Stormgrena.
— Jednak przypuśćmy, że mimo wszystko wasz eksperyment z Człowiekiem nie powiedzie się? Takie przypadki miały miejsce na Ziemi, gdy bardziej rozwinięte cywilizacje nawiązywały kontakt z prymitywniejszymi.
— To prawda — powiedział Karellen tak cicho, że Stormgren ledwie go usłyszał. — I my mieliśmy swoje niepowodzenia.
— I co wtedy robicie?
— Czekamy i próbujemy ponownie.
Nastąpiła kilkusekundowa chwila milczenia. Kiedy Karellen znów przemówił, jego słowa były tak nieoczekiwane, że Stormgren nie od razu zareagował.
— Żegnaj, Rikki!
Karellen przechytrzył go, zapewne było już za późno. Paraliż Stormgrena trwał tylko moment. Jednym szybkim, wyćwiczonym ruchem wydobył latarkę i przycisną] ją do szkła.
Sosny schodziły niemal do samego jeziora, pozostawiając tylko wąski, kilkukłlometrowy pas trawy wzdłuż brzegu. Każdego wieczora, jeśli tylko było dość ciepło, Stormgren, nie zważając na swoje dziewięćdziesiąt lat, szedł tamtędy aż na molo, spoglądał na odbijające się w wodzie ostatnie promienie zachodzącego słońca i wracał do domu, zanim znad puszczy nadleciały podmuchy chłodniejszego wiatru. Ten prosty, codzienny rytuał dawał mu wiele satysfakcji i postanowił podtrzymywać go dopóki siły mu na to pozwolą.
Daleko nad jeziorem ukazał się jakiś obiekt, lecąc nisko i szybko. Samoloty pojawiały się w tych okolicach dość rzadko, jeśli nie liczyć rejsowych olbrzymów niemal co godzinę przelatujących nad biegunem. Jednak oprócz sporadycznych smug kondensacyjnych przecinających stratosferę cienkimi krechami bieli, żaden inny ślad nie zdradzał ich istnienia. Natomiast ta maszyna była małym helikopterem zdecydowanie zmierzającym w kierunku mola. Stormgren rozejrzał się wokół i stwierdził, że nie zdoła uniknąć spotkania. Wzruszył ramionami i usiadł na drewnianej ławce na końcu pomostu.
Dziennikarz zwracał się do niego z takim szacunkiem, że ogromnie go to zdziwiło. Zdążył już zapomnieć, że był nie tylko politykiem na emeryturze, ale postacią wręcz legendarną i znaną daleko poza granicami swego kraju.
— Panie Stormgren — zaczął natręt. — Gorąco przepraszam, że ośmieliłem się pana niepokoić, ale zastanawiam się, czy nie zechciałby pan skomentować czegoś, co właśnie usłyszeliśmy o Zwierzchnikach.
Stormgren zmarszczył brwi. Mimo upływu lat nadal podzielał niechęć, jaką Karellen żywił do tego słowa.
— Nie sądzę — powiedział — abym mógł wiele dodać do tego, co zostało już powiedziane.
Dziennikarz przyglądał mu się z dziwnym zainteresowaniem.
— Pomyślałem sobie, że jednak mógłby pan. Właśnie niedawno usłyszeliśmy pewną dziwną historię. Wygląda na to, że blisko trzydzieści lat temu jeden z techników Wydziału Naukowego wykonał dla pana jakieś dziwne urządzenie. Czy nie mógłby nam pan czegoś o tym powiedzieć?
Stormgren milczał przez chwilę, myślami wędrując w przeszłość. Nie zdziwiło go to, że po trzydziestu latach tajemnica się wydała. Dziwne, że dochowano jej tak długo.
Wstał i zaczął wolno iść pomostem. Reporter szedł o krok za nim.
— Ta historia — zaczął Stormgren — zawiera w sobie ziarno prawdy. Udając się po raz ostatni na statek Karellena, zabrałem ze sobą pewien aparat i nadzieję, że uda mi się zobaczyć Kontrolera. Popełniłem głupstwo, ale cóż, miałem wtedy zaledwie sześćdziesiąt lat. — Zachichotał do własnych myśli i mówił dalej: — Jednak nie jest to historia, dla jakiej warto byłoby podejmować podróż taką jak pańska. Widzi pan, nic z tego nie wyszło.
— Nic pan nie zobaczył?
— Zupełnie nic. Obawiam się, że będziecie musieli poczekać, ale to w końcu jeszcze tylko dwadzieścia lat!
Tylko dwadzieścia lat. O tak. Karellen mial rację. Wtedy świat będzie już gotowy, a z pewnością nie był taki wówczas, trzydzieści lat temu, kiedy tak samo kłamał Duvalowi.
Karellen zaufał mu i Stormgren nie zawiódł tego zaufania. Jedną z niewielu rzeczy, co do których miał całkowitą pewność, był fakt, że Kontroler od początku znał jego zamiary i przewidział każdy ruch ostatniej rozgrywki.