Выбрать главу

Czyż można znaleźć inne wyjaśnienie pustki w ogromnym fotelu, gdy padł nań krąg światła? W tej samej chwili Rikki przesunął promień, obawiając się, że jest już za późno. Metalowe drzwi, dwukrotnie wyższe niż dla człowieka, właśnie się zamykały; ruch był szybki, ale nie dość szybki.

Tak, Karellen zaufał mu i nie chciał na resztę życia pozostawić go z nie rozwiązaną tajemnicą. Nie odważył się też okazać nieposłuszeństwa wobec stojących nad nim potęg (czy tamci należeli do tej samej rasy?), ale zrobił dla Stormgrena tyle, ile mógł. Nawet jeśli nie wykonał poleceń, nigdy mu tego nie udowodnią. Stormgren wiedział, że był to ostateczny dowód sympatii, jaką darzył go Karellen. Być może była to sympatia, jaką człowiek darzy inteligentnego, oddanego mu psa, jednak była szczera i niewiele rzeczy w życiu sprawiło Stormgrenowi większą satysfakcję.

I my mieliśmy swoje niepowodzenia.

Tak, Karellenie, to prawda; a więc i wy zawiedliście, nim jeszcze zaczęła się historia ludzi. Musiało to być nie lada niepowodzenie, gdyż jego echa rozbrzmiewały przez wiele wieków i zatruły wczesny etap rozwoju rasy ludzkiej. Czy uda wam się, nawet w ciągu pięćdziesięciu lat, przełamać moc wszystkich mitów i legend tego świata?

A jednak Stormgren wiedział, że drugiego niepowodzenia nie będzie.

Kiedy obie rasy spotkają się ponownie, Zwierzchnicy zdobędą przyjaźń i zaufanie rodzaju ludzkiego, tak że nawet szok rozpoznania nie zniszczy tego dzieła. Razem pójdą w przyszłość i nieznana tragedia, która legła cieniem na przeszłości, na zawsze zginie w mglistych korytarzach prehistorii.

Stormgren wierzył, że gdy Karellen znów będzie mógł chodzić po Ziemi, pewnego dnia odwiedzi te północne puszcze i przystanie nad grobem pierwszego człowieka, który stał się jego przyjacielem.

ZŁOTY WIEK

— To jest ten dzień — szeptały radioodbiorniki w stu językach.

— To jest ten dzień — głosiły nagłówki tysięcy gazet.

— To jest ten dzień — myśleli kamerzyści zebrani wokół rozległego, pustego placu, na którym miał osiąść statek Karellena.

Pozostał tylko jeden statek, ten wiszący nad Nowym Jorkiem. Tak naprawdę, co świat odkrył dopiero niedawno, statki nad innymi miastami nigdy nie istniały. Poprzedniego dnia wielka flota Zwierzchników rozpłynęła się jak mgła wraz z nadejściem poranka.

Statki dostawcze przybywające i wracające w cęboką przestrzeń były prawdziwe, ale srebrne giganty wiszące od wielu lat nad wszystkimi większymi miastami Ziemi okazały się iluzją. Nikt nie miał pojęcia, jak tego dokonano, lecz okazało się, że każdy z tych statków był jedynie obrazem statku Karellena. Jednak nie było to tylko złudzenie optyczne, ponieważ zmyliło i radar, a żyli jeszcze ludzie, którzy przysięgali, że słyszeli wycie rozdzieranego powietrza wówczas, gdy flota spływała z niebios ku Ziemi.

Cała sprawa nie miała większego znaczenia; liczyło się to, że Karellen nie odczuwał już potrzeby takiej demonstracji siły. Odrzucił swoją broń psychologiczną.

— Statek leci! — Te słowa dotarły natychmiast w najdalsze zakątki planety. — Zmierza na zachód!

Opadając z pustki stratosferycznej wysokości z szybkością tylko trochę mniejszą niż tysiąc kilometrów na godzinę, statek spływał ku wielkim równinom i swemu powtórnemu spotkaniu z historią. Opuścił się posłusznie przed oczekującymi kamerami i tysiącami stłoczonych widzów, z których tylko nieliczni mogli dojrzeć tyle, ile miliony zebrane przed telewizorami.

Ziemia powinna zadrżeć ł popękać pod tym potwornym ciężarem, lecz nieznane siły, które prowadziły go wśród gwiazd, wciąż działały. Statek pocałował grunt tak delikatnie, jak spadający płatek śniegu.

Wygięty bok wznoszący się dwadzieścia metrów nad ziemię zalśnił i zamigotał — i tam, gdzie przed chwilą była gładka, błyszcząca powierzchnia pojawił się wielki otwór. Wewnątrz nawet oczy wszędobylskich kamer nie dostrzegły niczego. Wejście było mroczne i ciemne jak wejście do jaskini.

Z otworu wysunął się szeroki, lśniący trap i opuścił się ku ziemi. Wfyglądał na solidną, metalową płytę z poręczami po obu stronach. Nie miał stopni; był stromy i gładki jak zjeżdżalnia w parku zabaw i zdawało się, że wejście lub zejście po nim musi sprawiać kłopoty.

Cały świat wpatrywał się w mroczny portal, w którym nikt się leszcze nie pojawił. Potem, z ukrytego gdzieś głośnika popłynął rzadko słyszany, ale niezapomniany głos Karellena. Niewiele rzeczy mogłoby w tym momencie bardziej zaskoczyć ludzi niż to, co powiedział.

— Przy trapie stoi kilkoro dzieci. Chciałbym, aby dwoje z nich weszło na górę i spotkało się ze mną.

Na chwilę zapadła cisza. Potem z tłumu wyszli chłopczyk i dziewczynka ł śmiało ruszyli ku trapowi, i swemu miejscu w historii. Za nimi podążyły inne, ale zatrzymały się, kiedy usłyszały chichot Karellena.

— Dwoje wystarczy.

Z gotowością urodzonych poszukiwaczy przygód, dzieci, oboje nie mające więcej niż sześć lat, weszły na metalową zjeżdżalnię. I wtedy stał się pierwszy cud.

Wesoło machając do zgromadzonych wokół tłumów i rodziców, którzy dopiero teraz przypomnieli sobie legendę o Pstrokatym Kobziarzu, dzieci zaczęły szybko wchodzić po stromym, gładkim zboczu. Nie poruszały nogami i niebawem wszyscy dostrzegli, że ich ciała są pochylone pod kątem prostym do tego niezwykłego trapu. Najwidoczniej miał własną grawitację mogącą znosić działanie ziemskiej. Wciąż ciesząc się tym nowym, nieznanym doznaniem i zastanawiając się, co też ciągnie je do góry, dzieci zniknęły we wnętrzu statku.

Na całym świecie zapadła całkowita cisza trwająca dwadzieścia sekund — choć później nikt nie wierzył, że trwała ona tak krótko. Potem wszystkim wydało się, że ciemny otwór poruszył się i przesunął do przodu, lecz to Karellen wyszedł na światło dnia. Na jego prawym ramieniu siedział chłopczyk, a na lewym dziewczynka. Oboje byli zbyt zajęci skrzydłami Karellena, aby zwracać uwagę na otaczające ich tłumy.

Należy oddać sprawiedliwość psychologii Zwierzchników i długoletnim, starannym przygotowaniom — bardzo niewielu ludzi zemdlało. Jednak na całym świecie mało było i takich, którzy przez jedną krótką chwilę nie poczuli, że ogarnia ich fala atawistycznego lęku, którą rozum natychmiast przegnał na zawsze.

Nie było żadnych wątpliwości. Błoniaste skrzydła, małe rogi, rozwidlony ogon, wszystko na swoim miejscu. Z zamierzchłej przeszłości powróciła najstraszliwsza z legend. I stała uśmiechnięta, w hebanowo-czarnym majestacie, a słońce lśniło na jej ogromnym ciele, gdy dwójka dzieci ufnie spoczywała w jej ramionach.

Pięćdziesiąt lat to wystarczający szmat czasu, aby niemal nie do poznania zmienić świat i ludzi. Potrzeba do tego jedynie głębokiej wiedzy w dziedzinie ofcernetyki społecznej, precyzyjnego określenia celu i siły.

Wszystko to posiadali Zwierzchnicy. Chociaż ich cel pozostawał zagadką, wiedza była bezdyskusyjna; to samo dotyczyło ich siły.

Owa siła przybierała różne formy, a niewiele z nich było zauważane przez ludzi, o których losach decydowali teraz Zwierzchnicy. Jednak moc kryjąca się w ich wielkich statkach była oczywista dla każdego. A przecież oprócz tej milczącej potęgi posiadali również i inne, dużo subtelniejsze rodzaje broni.

— Wszystkie problemy polityczne — powiedział kiedyś Karellen do Stormgrena — można rozwiązać przez właściwe stosowanie siły.

— Ta uwaga brzmi dość cynicznie — z powątpiewaniem odparł sekretarz. — Za bardzo przypomina mi hasło „Siła jest prawem”. W naszej przeszłości stosowanie siły najczęściej niczego nie rozwiązywało.