— O co chodzi?
— Są tu Fosterowie. Ten kolorowy wzorek rozpoznam wszędzie.
— No cóż, jeśli nie chcesz, nie musisz z nimi rozmawiać. To jedna z zalet przyjęć u Ruperta; zawsze możesz skryć się w tłumie.
George wybrał miejsce do lądowania i teraz opuszczał się w jego kierunku. Wolno ześlizgnęli się w dół, by osiąść między innym „Meteorem”, a czymś, czego żadne z nich nie potrafiło zidentyfikować: „To wygląda na coś bardzo szybkiego — pomyślała Jean — i bardzo niewygodnego. Pewnie ktoś z technicznych kręgów przyjaciół Ruperta — zdecydowała. — I prawdopodobnie majsterkował sam”. Niejasno przypominała sobie, że wydano jakąś ustawę zabraniającą takich rzeczy.
Kiedy wyszli z glidera, upał dopadł ich jak płomień z miotacza ognia. Skwar wysysał wilgoć z ich ciał i George prawie słyszał, jak z trzaskiem pęka mu skóra. Rzecz jasna, częściowo sami byli sobie winni. Wylecieli z Alaski trzy godziny temu i powinni byli pamiętać o odpowiednim nastawieniu klimatyzacji kabiny.
— Ależ klimacik! — sapnęła Jean. — Myślałam, że tutaj się go kontroluje!
— I tak właśnie jest — odparł George. — Kiedyś była tu pustynia, a spójrz teraz dookoła. No, chodźze, wewnątrz będzie lepiej!
Przesadnie wzmocniony głos Ruperta wesoło zahuczał im wprost do uszu. Gospodarz stał przy gliderze ze szklanicą w każdej ręce i z łajdackim uśmiechem spoglądał na nich z góry. Z góry, z tej prostej przyczyny, że mierzył około dwunastu stóp wysokości; był również półprzeźroczysty. Bez trudu można go było przejrzeć na wylot.
— Ładnie to tak traktować gości? — zaprotestował George. Wyciągnął rękę po drinki, których z trudem mógł dosięgnąć. Jego dłoń oczywiście przeszła przez nie na wylot. — Mam nadzieję, że kiedy wejdziemy do domu, dostaniemy coś konkretniejszego!
— Nie ma obawy — zaśmiał się Rupert. — Powiedzcie tylko, co chcecie, a będzie na was czekało.
— Dwa duże piwa chłodzone ciekłym powietrzem — powiedział pospiesznie George. — Zaraz tam będziemy.
Rupert skinął głową, odłożył jedną ze szklanek na niewidzialny stół, poprawił coś na równie niewidzialnej tablicy kontrolnej i szybko zniknął im z oczu.
— No, no! — skomentowała Jean. — Pierwszy raz widziałam, jak działa jeden z tych gadgetów. Skąd Rupert go wytrzasnął? Myślałam, że mają je tylko Zwierzchnicy.
— Czy zdarzyło się kiedykolwiek, żeby Rupert nie zdobył tego, na co ma ochotę? — odparł George. — Dla niego to po prostu zabawka. Może sobie wygodnie siedzieć w pracowni i jednocześnie włóczyć się po całej Afryce. Bez wysiłku, upału, robactwa i stale z lodówką w zasięgu wyciągniętej ręki. Zastanawiam się, co powiedzieliby na to Stanley i Livingstone?
Dalszą rozmowę przerwało słońce, zmuszając ich do milczenia aż do chwili, gdy dotarli do domu. Kiedy podeszli do frontowych drzwi (które z trudem odnaleźli w ścianie ze szkła), te otworzyły się automatycznie przy dźwiękach fanfar. Jean domyślała się, i słusznie, że przed końcem dnia zdąży je serdecznie znienawidzić.
W miłym chłodzie przedsionka powitała ich aktualna pani Boyce. Prawdę powiedziawszy, to właśnie ona była powodem nadmiaru gości. Połowa z nich przybyłaby i tak, chcąc zobaczyć nowy dom Ruperta, a niezdecydowanych zwabiły doniesienia o jego nowej żonie.
Właściwie można ją było określić tylko jednym przymiotnikiem: oszałamiająca. Nawet w świecie, gdzie piękno było czymś powszechnie spotykanym, mężczyźni oglądali się za nią, gdy wchodziła do pokoju. George domyślił się, że była ćwierć krwi Murzynką. Idealne greckie rysy i długie, lśniące włosy były nieco zaskakujące wobec świadczącej o pochodzeniu głęboko ciemnej karnacji, nieodparcie przywołującej na myśl nadużywane słowo „czekoladowa”.
— To wy jesteście Jean i George, prawda? — powiedziała, wyciągając dłoń. — Miło mi was poznać. Rupert robi coś skomplikowanego z drinkami. Chodźcie i poznajcie resztę gości.
Mówiła głębokim kontraltem wywołującym delikatne dreszcze przebiegające George’owi po plecach, jakby ktoś grał na jego kręgosłupie jak na flecie. Spojrzał nerwowo na Jean, która zdobyła się na nieco wymuszony uśmiech i w końcu udało mu się odzyskać głos.
— Na… nam też miło cię poznać — powiedział z lekkim zająknięciem. — Z niecierpliwością oczekiwaliśmy na to przyjęcie.
— Rupert zawsze wydaje udane przyjęcia — wtrąciła Jean.
Sposób w jaki podkreśliła słowo „zawsze”, dawał do zrozumienia, że miała na myśli „zawsze, kiedy się żeni”. George zaczerwienił się lekko i skarcił Jean spojrzeniem, ale gospodyni nie dała po sobie poznać, że zrozumiała przytyk. Prowadząc ich do salonu zatłoczonego reprezentatywną próbką rozlicznych znajomości Ruperta, była uosobieniem przyjaźni. Sam Rupert siedział za konsolą czegoś, co wyglądało na pulpit sterowniczy systemu telewizji przemysłowej; George domyślił się, że właśnie to urządzenie wytworzyło obraz witającego ich gospodarza. W tej chwili demonstrował sztuczkę, raz jeszcze zaskakując kolejną parę przybyłych, którzy przed chwilą wylądowali na parkingu, ale przerwał, by przywitać Jean i George’a oraz przeprosić ich za to, że przeznaczone dla nich drinki oddał komuś innemu.
— Tam jeszcze sporo zostało — powiedział, niedbałym machnięciem jednej ręki wskazując gdzieś za siebie, a drugą poprawiając coś na konsoli. — Czujcie się jak u siebie w domu. Znacie większość gości, z pozostałymi zapozna was Maja. Cieszę się, że wpadliście.
— A my cieszymy się, że nas zaprosiłeś — powiedziała Jean, jednak bez większego przekonania.
George ruszył już w stronę baru, więc poszła za nim, wymieniając po drodze pozdrowienia z kimś, kogo rozpoznała. Mniej więcej trzy czwarte z obecnych nie znało się wzajemnie, co na przyjęciach u Ruperta było normalnym stanem rzeczy.
— Rozejrzyjmy się — powiedziała Jean do George’a, kiedy już się napili i pomachali do każdego, kogo znali. — Chciałabym obejrzeć dom.
George, bezskutecznie usiłując ukryć fakt, że oglądał się za Mają Boyce, poszedł za nią. Jego oczy miały ten nieobecny wyraz, który Jean nigdy się nie podobał. Kłopot w tym, że mężczyzna jest z natury poliga-mistą. Choć z drugiej strony, gdyby było inaczej… No cóż, może i dobrze, że tak jest.
Kiedy oglądali nową siedzibę Ruperta, George szybko wrócił do rzeczywistości. Dom wydawał się nieco zbyt duży dla dwojga ludzi, lecz w sam raz, jeśli się wzięło pod uwagę fakt, że często musiał pomieścić całe hordy gości. Miał dwie kondygnacje. Wyższa była obszerniejsza, tak że wystawała poza obrys parteru, ocieniając go. Dom był w znacznym stopniu zmechanizowany, a kuchnia przypominała kabinę pilotów w naddźwiękowym liniowcu pasażerskim.
— Biedna Ruby — rzekła Jean. — Pokochałaby to miejsce.
— Z tego co słyszałem — odparł-George, który nie darzył przesadną sympatią poprzedniej pani Boyce — jest zupełnie szczęśliwa z tym swoim australijskim przyjacielem.
Fakt ten był powszechnie znany i Jean nie bardzo mogła oponować, więc zmieniła temat.
— Jest strasznie ładna, prawda? Jednak George miał się na baczności i nie dał się złapać.
— Och, tak sądzę — odparł obojętnie. — To znaczy, oczywiście, jeśli ktoś lubi brunetki.
— Których ty, zakładam, nie lubisz — powiedziała słodkim głosem Jean.
— Kochanie, nie bądź zazdrosna — zachichotał George, muskając dłonią jej platynowe włosy. — Chodźmy obejrzeć bibliotekę. Jak myślisz, gdzie się znajduje?
— Gdzieś na górze; na dole nie ma już pokojów. Co zresztą zgadza się z ogólnym założeniem projektanta. Całe życie, jedzenie, spanie i tak dalej przeniesiono na parter. Tu, gdzie się znajdujemy, jest dział gier i zabaw, choć myślę, że umieszczenie basenu na pierwszym piętrze to zwariowany pomysł.