— Na naszej planecie nie ma tak dużych zwierząt — powiedział Karellen. — To jeden z powodów, dla których prosiliśmy, abyście zrobili tę grupę. Spodoba się moim… hmm… ziomkom.
— Ze względu na niską grawitację na waszej planecie — odparl Sullivan — podejrzewałbym, że żyjące tam zwierzęta są dość duże. Proszę spojrzeć choćby na to, o ile jesteście od nas wyżsi!
— No tak, ale u nas nie ma mórz. A pod względem rozmiarów mieszkańców, ląd nie wytrzymuje porównania z wodą.
„To prawda” — pomyślał Sullivan. O ile wiedział, ten fakt dotyczący ojczyzny Zwierzchników nie był dotychczas znany. Gdyby Jan to słyszał, byłby bardzo zainteresowany.
Młody człowiek siedział teraz w odległej o kilometr chatce, niespokojnie obserwując inspekcję za pomocą lornetki. Powtarzał sobie w duchu, że nie ma powodu do obaw. Oględziny wieloryba, nawet dość szczegółowe, nie mogły ujawnić jego sekretu. Zawsze jednak istniała możliwość, że Karellen coś podejrzewa i bawi się z nimi jak kot z myszą.
To samo podejrzenie wykiełkowało i w umyśle Sullivana, gdy Kontroler zajrzał w przepastną paszczę.
— Wasza Biblia — powiedział Zwierzchnik — zawiera świetną historię o hebrajskim proroku, niejakim Jonaszu, połkniętym przez wieloryba i przeniesionym bezpiecznie na ląd po tym, jak został wyrzucony z okrętu do wody. Czy myśli pan, że u źródeł tej legendy mogły leżeć jakieś prawdziwe wydarzenia?
— Uważam — odparł ostrożnie Sullivan — że istnieje przynajmniej jeden dobrze osadzony w realiach opis wydarzenia, w którym łowca wielorybów został połknięty i wyrzucony na zewnątrz bez uszczerbku dla zdrowia. Oczywiście, udusiłby się, gdyby przebywal w żołądku wieloryba dłużej niż kilka sekund. Ta historia jest bardzo niewiarygodna, ale teoretycznie możliwa.
— To bardzo interesujące — powiedział Karellen.
Stał jeszcze przez chwilę, przyglądając się ogromnym szczękom, a potem zaczął oglądać kalmara. Sullivan miał nadzieję, że Zwierzchnik nie usłyszał jego westchnienia ulgi.
— Gdybym wiedział, przez co będę musiał przejść — rzekł profesor Sullivan — wyrzuciłbym cię z biura, kiedy przyszedłeś zarazić mnie swoim szaleństwem.
— Przykro mi z tego powodu — odparł Jan. — Jednak udało się.
— Mam nadzieję. Tak czy owak, powodzenia. Gdybyś się rozmyślił, masz jeszcze co najmniej sześć godzin.
— Nie będę ich potrzebował. Teraz jedynie Karellen może mnie powstrzymać. Dziękuję panu za wszystko, co pan dla mnie zrobił. Jeśli wrócę i napiszę książkę o Zwierzchnikach, zadedykuję ją panu.
— Dużo mi z tego przyjdzie — odparł ponuro Sullivan. — Od dawna będę już nieboszczykiem!
Ku swemu zaskoczeniu i lekkiej konsternacji, bo nie był człowiekiem sentymentalnym, odkrył, że to pożegnanie zaczyna go wzruszać. W ciągu minionych kilku tygodni zdążył polubić Jana. Teraz rodziła się w nim obawa, że pomaga chłopakowi popełnić samobójstwo.
Przytrzymał drabinę, gdy Jan wspinał się ku wielkiej paszczy. Przy świetle latarki elektrycznej zobaczył, jak Jan obrócił się, pomachał mu ręką i zniknął w przepaściste] głębi. Usłyszał jeszcze odgłos otwierania i zamykania pneumatycznego włazu, a potem zapadła cisza.
W świetle księżyca, które przemieniło walczące ze sobą zwierzęta w scenę z nocnego koszmaru, profesor Sullivan wolno wracał do swej pracowni. Myślał o tym, co zrobił i jakie to może mieć skutki. On, oczywiście, nigdy się niczego nie dowie. Jan może kiedyś tu wróci, straciwszy nie więcej niż parę miesięcy życia na podróż do ojczyzny Zwierzchników i powrót na Ziemię. Jeśli tak się stanie, chłopak znajdzie się po drugiej stronie nieprzekraczalnej bariery czasu, osiemdziesiąt lat w przyszłości.
Gdy tylko Jan zatrzasnął wewnętrzne drzwi włazu, w niewielkiej, cylindrycznej kapsule zgasły światła. Nie tracił czasu na rozmyślania, lecz natychmiast rozpoczął kolejne, starannie przećwiczone czynności. Wszystkie zapasy i pożywienie zostały zapakowane kilka dni wcześniej, ale ostatnia kontrola pozwoli mu zachować przytomność umysłu i da absolutną pewność, że niczego nie zaniedbał.
W godzinę później zadowolony zakończył przegląd. Położył się na gąbczastym materacu i po raz kolejny punkt po punkcie przebiegł w myślach cały plan. Jedynym słyszalnym dźwiękiem był cichutki pomruk elektronicznego zegara z kalendarzem, który ostrzeże go, że podróż zbliża się ku końcowi.
Wiedział, że tu, w tej celi nie odczuje niczego, ponieważ potężne siły poruszające statek Zwierzeńników muszą być idealnie skompensowane. Upewnił się o tym Sullivan, twierdząc, że jego grupa rozpadnie się, jeżeli zostanie poddana przeciążeniu większemu od kilku g. Jego… klienci zapewnili, że nie powinien się tego obawiać.
Jednak nastąpi dość znaczna zmiana ciśnienia atmosferycznego. To też nie było istotne, bowiem modele puste w środku muszą „oddychać” kilkoma otworami. Przed opuszczeniem kontenera Jan będzie musiaLwyrównać różnicę. Zakładał, że atmosfera na statku Zwierzchników nie nadaje się do oddychania. Zwykła maska na twarz i tlen powinny wystarczyć; nie trzeba stosować niczego wymyślnego. Jeśli będzie mógł oddychać bez pomocy urządzeń mechanicznych, na pewno to zrobi.
Nie było sensu dłużej zwlekać; tylko bardziej się zdenerwuje. Wyjął małą strzykawkę napełnioną starannie przygotowanym roztworem. Narkozaminę odkryto w trakcie badań nad hibernacją żywych istot; jednak błędne było twierdzenie, w które powszechnie wierzono, że powodowała zawieszenie wszystkich procesów życiowych. Po prostu znacznie je spowalniała; przemiany metaboliczne zachodziły nadal, tyle że z dużo mniejszą intensywnością. Mówiąc obrazowo, równało się to przygaszeniu ogniska życia przy pozostawieniu żaru płonącego pod popiołem. Kiedy zaś, po tygodniach lub miesiącach, przeminie efekt działania specyfiku, żar ponownie buchnie ogniem i śpiący obudzi się. Narkozamina była środkiem absolutnie pewnym. Od wielu milionów lat Natura używała jej, aby niektórym ze swych dzieci oszczędzić zimowego codu.
Tak więc Jan zasnął. Nie czuł nagłego szarpnięcia, gdy potężny, metalowy szkielet uniósł się do ładowni frachtowca Zwierzchników. Nie słyszał, jak zatrzaskują się luki, by otworzyć się dopiero 3 x 10’4 km dalej. Nie usłyszał też odległego i stłumionego przez grube ściany gniewnego wycia rozdzieranej atmosfery Ziemi, gdy statek szybko zagłębiał się w swoje naturalne środowisko.
Nawet nie poczuł, że włączono gwiezdny silnik.
Podczas cotygodniowych spotkań sala konferencyjna była zawsze pełna, ale dziś panował taki tłok, że reporterom trudno było robić notatki. Po raz setny utyskiwali na konserwatyzm Karellena i jego brak zrozumienia. Gdzie indziej mieliby ze sobą kamery, magnetofony i inne narzędzia tego wysoce stechnicyzowanego zawodu. Tutaj musieli korzystać z tak archaicznych pomocy, jak papier i ołówek, a nawet — wprost niewiarygodne! — z czegoś takiego jak stenografia.
Oczywiście, swego czasu podjęto kilka prób przemycenia magnetofonów. Udało się nawet wynieść je z powrotem, ale jedno spojrzenie w dymiące wnętrze wykazało bezowocność tych wysiłków. Wtedy wszyscy zrozumieli, dlaczego zawsze ostrzegano ich, aby dla własnego dobra przed wejściem na salę konferencyjną, zostawiali zegarki i inne obiekty metalowe.
Sprawę pogarszał fakt, że Karellen filmował sobie przebieg całego spotkania. Reporterów, którzy niedokładnie przekazywali lub celowo przeinaczali jego wypowiedzi, podwładni Karellena wzywali na krótkie i nieprzyjemne rozmowy, podczas których winowajcy musieli wsłuchiwać się w przebieg odtwarzanej konferencji ł zwracać uwagę na to, co naprawdę powiedział Kontroler. Tych lekcji nigdy nie trzeba było powtarzać.