Pierwsza nić sympatii zawiązała się między nimi, gdy wyjeżdżali ze szkoły będącej największą chlubą całej Kolonii.
— Kształcenie tych młodych umysłów dla przyszłości — zauważył Yan Sen — to wielka odpowiedzialność. Na szczęście ludzkie istoty są nadzwyczaj oporne na wiedzę i sporo trzeba się natrudzić, żeby im naprawdę zaszkodzić. Nawet jeśli nasze cele są źle wybrane, to nasze małe ofiary prawdopodobnie to przetrzymają. A jak pan widział, wyglądają na bardzo szczęśliwe.
Przerwał i spojrzał figlarnie na swojego wysokiego towarzysza. Inspektor był od stóp do głów spowity w jakiś odbijający światło, srebrzysty materiał, tak że ani cal jego ciała nie ucierpiał od ostrych promieni słonecznych. Yan Sen wiedział, że za tymi ciemnymi okularami kryją się oczy nie wyrażające żadnych uczuć lub wyrażające uczucia, jakich nigdy nie zdoła zrozumieć.
— Nasze problemy z wychowywaniem dzieci są, jak przypuszczam, podobne do tych, jakie macie z wychowaniem rasy ludzkiej. Czy zgadza się pan z tym stwierdzeniem?
— W pewnym sensie — przyznał poważnym tonem Zwierzchnik. — Jednak może lepszą analogię dałoby się znaleźć w historii waszych podbojów kolonialnych. Z tych powodów zawsze interesowało nas imperium rzymskie i brytyjskie. Szczególnie pouczający jest przypadek Indii. Zasadniczą różnicą między nami a Brytyjczykami w Indiach jest fakt, że oni nie mieli żadnych powodów, aby podbijać półwysep; żadnych rozsądnych powodów, pomijając tak trywialne i irracjonalne, jak ekspansja handlowa czy wrogość innych państw europejskich. Imperium wpadło im w ręce, zanim zdecydowali, co z nim zrobić i nie zaznali spokoju, dopóki się od niego nie uwolnili.
— A czy wy — zapytał Yan Sen, nie mogąc oprzeć się pokusie — uwolnicie się od waszego imperium, kiedy nadejdzie właściwy czas?
— Bez chwili wahania — odparł Inspektor.
Yan Sen wolał nie rozwijać tego tematu. Szczerość odpowiedzi wcale nie była pochlebstwem; ponadto właśnie przybyli do Akademii, gdzie zebrani pedagogowie chcieli wypróbować ostrość swych umysłów na prawdziwym, żywym Zwierzchniku.
— Jak już powiedział panu nasz znakomity kolega — rzekł profesor Chance, rektor Uniwersytetu Nowych Aten — naszym głównym celem jest pobudzanie umysłów wychowanków i sprawianie, aby uświadomić sobie swoje możliwości. Obawiam się, że poza granicami tej wyspy — tu jednym gestem objął i odrzucił resztę świata — rasa ludzka straciła inicjatywę. Ludzkość ma pokój, ma dobrobyt, ale nie ma perspektyw rozwoju.
— Natomiast tutaj…? — przerwał śmiało Zwierzchnik.
Profesor Chance, który był pozbawiony poczucia humoru, ale niejasno zdawał sobie sprawę z tego, że próbowano z niego zadrwić, obrzucił gościa podejrzliwym spojrzeniem.
— My tutaj nie cierpimy na starą obsesję — mówił dalej — że lenistwo jest złem. Jednak nie uważamy też, iż wystarczy bierne uczestnictwo. Każdy mieszkaniec wyspy ma jedną ambicję, którą można wyrazić w dwóch prostych słowach. Zrobić cokolwiek, choćby to było coś naprawdę niewielkiego, lepiej niż ktokolwiek inny. To, rzecz jasna, ideał, który nie wszyscy osiągają. Jednak we współczesnym świecie już samo dążenie do ideału jest wielką sprawą. Osiągnięcie go jest już znacznie mniej istotne.
Wydawało się, że Inspektor nie zamierza tego komentować. Zdjął już swój ubiór ochronny, ale nawet w przyćmionym świetle auli nadal nosił ciemne szkła. Co oczywiście całkowicie uniemożliwiało i tak daremne próby odczytania jego myśli. Jednak najwidoczniej nie miał ochoty oponować przeciw temu nieco prowokującemu stwierdzeniu ani przeciw krytyce polityki, jaką jego rasa prowadzi wobec Ziemi.
Rektor zamierzał atakować dalej, kiedy przewodniczący Wydziału Nauk, profesor Sperlłng, postanowił włączyć się do dyskusji, nie popierając żadnej ze stron.
— Sir, jak pan zapewne wie, jednym z największych problemów naszej cywilizacji był rozdźwięk między nauką a sztuką. Bardzo chciałbym poznać pańską opinię w tej sprawie. Czy zgodziłby się pan z poglądem, że wszyscy artyści są nienormalni? Albo że ich dzieła, a przynajmniej pobudki ich działań, są efektem pewnego głęboko ukrytego w podświadomości rozczarowania?
Profesor Chance chrząknął znacząco, ale Inspektor go uprzedził.
— Powiedziano mi, że każdy człowiek jest w pewnym sensie artystą, jako że każdy może stworzyć coś nowego, nawet jeśli nie jest to rzecz wielka. Na przykład wczoraj w waszej szkole zauważyłem, jaki nacisk kładliście na umiejętność wypowiadania się poprzez malarstwo, rysunek ł rzeźbą. Wydawało mi się, że oczekujecie tego od wszystkich uczniów, nawet tych, którzy w przyszłości mają zostać naukowcami. Zatem jeśli wszyscy artyści są nienormalni i wszyscy ludzie są artystami, dochodzimy do ciekawego sylogizmu…
Wszyscy oczekiwali, że skończy zdanie. Jednak Zwierzchnicy, jeśli chcieli, potrafili wykazać zadziwiające wyczucie taktu…
Inspektor wysłuchał do końca koncertu symfonicznego połączonego z efektami świetlnymi, czego niestety nie dało się powiedzieć o wielu obecnych na sali. Jedynym ustępstwem na rzecz popularnych gustów była Symfonia psalmów Strawińskiego; pozostałe utwory były agresywnie modernistyczne. Niezależnie od poglądu na ten rodzaj muzyki trzeba przyznać, że wykonanie było wspaniałe, ponieważ przechwałki Kolonistów, że posiadają jedną z najlepszych orkiestr na świecie nie były wyssane z palca Koncert poprzedziły liczne kłótnie między rywalizującymi ze sobą kompozytorami o to, komu przypadnie zaszczyt włączenia jego dzieła do programu, mimo iż kilku cyników zastanawiało się, czy w ogóle w tym wypadku można mówić o zaszczycie. Chociaż wszyscy zakładali, że jest inaczej, mogło się przecież okazać, że Zwierzchnik jest głuchy jak pień.
Zauważono jednak, że po koncercie Thanathal-teresco odszukał trzech obecnych na sali kompozytorów i pogratulował im tego, co nazwał „wybitną pomysłowością”. Sprawiło to, że odeszli zadowoleni, ale i nieco zdziwieni.
George Greggson dopiero trzeciego dnia wizyty miał okazję spotkać Inspektora. W teatrze przygotowano składankę: dwie jednoaktówki, jeden monodram w wykonaniu światowej sławy aktora i jedną scenę baletową. I tym razem całość wypadła wspaniale i przepowiednia jednego z krytyków: „Teraz przynajmniej dowiemy się, czy Zwierzchnicy potrafią ziewać”, nie spełniła się. Inspektor nawet zaśmiał się kilka razy, i to we właściwych momentach.
A jednak i tu nie można było mieć pewności. Mógł przecież wspaniale udawać, odbierając wyłącznie treść przedstawienia i nie czując przy tym absolutnie nic tak jak antropolog uczestniczący w jakimś prymitywnym obrzędzie. Fakt, że wydawał prawidłowe dźwięki i reagował tak jak należy, niczego nie dowodził.
Choć George naprawdę starał się porozmawiać z Inspektorem, nic z tego nie wyszło. Po spektaklu zamienili kilka zdawkowych słów, gdy ich sobie przedstawiano, a potem gość został porwany przez tłum. Odizolowanie go od otaczających ludzi okazało się absolutnie niemożliwe i George wrócił do domu strasznie rozczarowany. Nie miał pojęcia, co by powiedział, gdyby nadarzyła się okazja, lecz był wewnętrznie przekonany, że potrafiłby skierować rozmowę na Jeffa. A teraz okazja przeszła koło nosa.
Jego zły humor trwał dwa dni. Wśród obustronnych zapewnień o wzajemnej życzliwości Inspektor odleciał swoim gliderem, a potem okazało się, że historia ta ma jednak dalszy ciąg. Nikomu nie przyszło do głowy, aby zapytać Jeffa, a chłopiec musiał długo nad tym rozmyślać, zanim postanowił zwrócić się do George’a.
— Tato — powiedział tuż przed pójściem do łóżka. — Znasz tego Zwierzchnika, który nas odwiedził?
— Tak — mruknął ponuro George.