— Nie byłem przerażony, mamusiu — George usłyszał cichy, urażony głosik. — Ale to było takie dziwne miejsce.
— Jakie miejsce? — zapytał George. — Opowiedz mi o nim.
— Tam były góry — powiedział sennie Jeff. — Były takie wysokie i nie leżał na nich śnieg tak jak na innych górach, które już widziałem. A niektóre z nich paliły się.
— Chcesz powiedzieć, że to były wulkany?
— Niezupełnie. One całe się paliły, takimi błękitnymi płomieniami. A jak patrzyłem na to wszystko, to wzeszło słońce…
— Mów dalej, dlaczego przerwałeś? Zaskoczony i zdziwiony Jeff spojrzał na ojca.
— Bo to jeszcze jedna rzecz, której nie rozumiem. Ono bardzo szybko poszło w górę i było o wiele za duże. I nie miało właściwego koloru. Było śliczne i niebieskie.
Nastąpiła długa, mrożąca krew w żyłach chwila ciszy. Potem George zapytał łagodnie:
— Czy to wszystko?
— No. Poczułem się trochę samotnie i wtedy przyszła mamusia i obudziła mnie.
George jedną ręką pogładził zmierzwione włosy synka, a drugą zapiął szlafrok. Nagle poczuł się mały i zziębnięty. Jednak gdy znów odezwał się do Jeffa, w jego głosie nie było śladu tych uczuć.
— To po prostu głupi sen; za dużo zjadłeś na kolację. Bądź rozsądnym chłopcem; zapomnij o tym i śpij.
— Dobrze, tato — odparł Jeff. Przez chwilę milczał, a potem dodał w zadumie: — Chyba spróbuję pójść tam jeszcze raz.
— Błękitne słońce? — zapytał Karellen po kilku godzinach. — To musi bardzo ułatwiać identyfikację.
— Tak — odparł Rashaverak. — Niewątpliwie to Alphanidon 2. Góry Siarczane są potwierdzeniem tego faktu. Interesująca jest także różnica w upływie czasu. Planeta bardzo wolno obraca się wokół swej osi. Chłopak musiał w ciągu kilku minut zaobserwować to, co w rzeczywistości trwało wiele godzin.
— I to wszystko, co zdołałeś odkryć?
— Tak, chyba że zapytam chłopca wprost.
— Tego nie wolno nam uczynić. Wydarzenia muszą biec swoim naturalnym trybem, bez naszej ingerencji. Kiedy rodzice nas poproszą, wtedy, być może, wypytamy go.
— Mogą wcale się do nas nie zwrócić. A nawet jeśli to zrobią, może już być za późno.
— Obawiam się, że nic na to nie możemy poradzić. Nie wolno nam zapominać, że nasza ciekawość nie ma znaczenia. Teraz liczy się jedynie szczęście rodzaju ludzkiego. — Sięgnął ręką do wyłącznika. — Oczywiście, nie przerywajcie obserwacji i meldujcie mi o wszystkim. Jednak w żaden sposób nie ingerujcie.
Kiedy Jeff obudził się, nadal był tym samym chłopcem. „Przynajmniej za to — pomyślał George — możemy dziękować losowi”. Jednak w głębi serca był coraz bardziej przerażony.
Dla Jeffa była to tylko zabawa; jeszcze nie zaczął się bać. Sen to po prostu sen — jakkolwiek dziwny mógł się wydawać. I chłopiec nie czuł się już samotny w światach, które otwierały się przed nim we śnie. Tylko tej pierwszej nocy jego umysł wzywał Jean przez te nieprzebyte otchłanie, jakie ich dzieliły. Teraz bez obawy ruszał samotnie we wszechświat, który się przed nim otwierał.
Każdego ranka rodzice wypytywali go, a on opowiadał, co zdołał zapamiętać. Czasami brakowało mu słów i milkł, nie potrafiąc opisać scen, które przekraczały nie tylko jego doświadczenie, ale i ludzką wyobraźnię.
Podpowiadali mu nowe słowa, pokazywali barwy i obrazy, usiłując odświeżyć mu pamięć i odnaleźć jakiś sens w jego odpowiedziach. Często nic z tego nie wychodziło, chociaż wyglądało na to, że w umyśle Jeffa te światy ze snów są jasne i wyraziste. Po prostu nie potrafił przekazać swoich wrażeń rodzicom. Jednak niektóre były dość proste…
Przestrzeń — żadnego krajobrazu, żadnej planety ni świata pod stopami. Jedynie gwiazdy otoczone aksamitnym mrokiem i zawieszone w głębi wielkie, czerwone słońce, kurczące się i powiększające jak serce. Ogromne i zamglone w jednej chwili, w następnej zaczynało się kurczyć i jaśnieć, jakby w piekielne ognisko dorzucano nowego opału. Wspinało się po skali widmowej aż do granicy żółci i bieli, a potem cykl się powtarzał; gwiazda powiększała się i stygła, zmieniając się w poszarpaną, czerwoną chmurę płomieni.
(— Typowy pulsar o przemiennym cyklu — szybko określił Rashaverak. — Również oglądany ze straszliwym przyspieszeniem. Nie mogę dokładnie tego umiejscowić, ale najbliższą gwiazdą takiego typu jest Rhamsandron 9. Może to też być Pharanidon 12.
— Gdziekolwiek to jest — odparł Karellen — chłopak sięga coraz dalej od domu.
— O wiele dalej — przytaknął Rashaverak.)
Mogłaby to być Ziemia. Na błękitnym niebie usianym uciekającymi przed burzą chmurami wisiało białe słońce. Zbocze góry łagodnie opadało ku oceanowi rozpylanemu przez szalejący wiatr. Jednak nic się nie poruszało; cała scena zamarła jak utrwalona nagłym błyskiem piorunu. A daleko, daleko na horyzoncie było coś, co nie istniało na Ziemi: szereg ledwie widocznych słupów wznoszących się z morza, lekko zwężających się ku górze i ginących w podstawie chmur. Z idealną precyzją były rozmieszczone na obwodzie planety, zbyt ogromne jak na sztuczne twory i zbyt regularne jak na naturalne.
(— Sideneus 4 i Kolumny Świtu — powiedział Rashaverak z niepokojem w głosie. — Dotarł do centrum wszechświata…
— A przecież dopiero co rozpoczął swoją podróż — odparł Karellen.)
Planeta była przeraźliwie płaska. Straszliwa grawitacja już dawno skruszyła w proch góry wypiętrzone w czasach bujnej młodości globu — szczyty, z których najwyższe nie miały więcej niż kilka metrów wysokości. Jednak i tu kwitło życie, ponieważ powierzchnię planety pokrywały miliardy geometrycznych wzorów pełzających, poruszających się i zmieniających jak w kalejdoskopie. To był dwuwymiarowy świat zamieszkany przez istoty, których grubość nie przekraczała ułamków centymetra.
Zaś na niebie płonęło słońce, którego nie wyobraziłby sobie w najdzikszych snach żaden palacz opium. Zbyt jasne, by określić je jako białe, było zimnym widmem na granicy ultrafioletu, palącym planety promieniowaniem zabójczym dla wszelkich ziemskich form życia. Na cztery miliony kilometrów rozpościerało wielkie chmury gazów i pyłu, a zasłona ta jarzyła się fosforescencją niezliczonych barw, gdy przebijały się przez nią rozbłyski ultrafioletu. W porównaniu z tą gwiazdą Słońce było zaledwie błyskiem świetlika w samo południe.
(— Hexanerax 2; w znanym nam wszechświecie jest tylko jedno takie miejsce — powiedział Rashaverak. — Kilku naszym statkom udało się tam dotrzeć, ale nigdy nie zaryzykowano lądowania, bo któż mógł przypuszczać, że na takiej planecie istnieje życie.
— Wygląda na to — odparł Karellen — że wy, naukowcy, nie byliście tak dokładni jak sądziliście. Jeśli te wzory to inteligentne istoty, to porozumienie się z nimi może być niezwykle interesującym problemem. Zastanawiam się, czy one wiedzą cokolwiek o trzecim wymiarze?)
Był to świat, który nigdy nie poznał znaczenia nocy i dnia, lat i pór roku. Na jego niebie krążyło sześć kolorowych słońc, tak że następowała jedynie zmiana barwy światła i planeta nie znała, co to mrok. Szarpana i popychana przeciwstawnymi polami grawitacji, wirowała po swojej skomplikowanej orbicie, nigdy nie odbywając dwukrotnie tej samej drogi. Każdy punkt tej orbity był niepowtarzalny: konfiguracja, jaką w danej chwili tworzyło sześć słońc, miała się już nigdy nie powtórzyć po tej stronie wieczności.
Jednak nawet i tam było życie. Chociaż planeta mogła być osmalona płomieniami w jednej — a skuta lodem na zewnętrznej orbicie w drugiej epoce, ona również była siedliskiem rozumu. Wielkie, wielopłaszczyznowe kryształy tworzące skomplikowane bryły, nieruchome w erach chłodnych, rozrastały się wolno wzdłuż żył minerałów, gdy powracało ciepło. To nieważne, że dokończenie rozpoczętej myśli zajmowało im tysiąc lat. Świat był wciąż młody, a przed sobą miał niezmierzone obszary czasu…