Jean nie bała się już niczego, nawet nie byia smutna. Dotarła już do spokojnej przystani i była ponad emocjami. Jednak pozostała jej do zrobienia jeszcze jedna rzecz i wiedziała, że miała na to już niewiele czasu.
Nadal nie mówiąc słowa, George poszedł za żoną przez pogrążony w ciszy dom. Przeszli przez smugę księżycowego światła padającego przez okno w dachu i cicho jak rzucane przezeń cienie weszli do pustego pokoju dziecinnego.
Nic się tu nie zmieniło. Świecące wzory, które George tak pracowicie malował na ścianach, lśniły jak dawniej. Grzechotka należąca kiedyś do Jennifer Annę leżała tam, gdzie ją porzuciła, kiedy umysł dziewczynki zwrócił się ku niezgłębionym przestrzeniom, jakie teraz zamieszkiwał.
„Zostawiła swoje zabawki — pomyślał George — ale nasze odejdą razem z nami”. Pomyślał o dzieciach faraonów sprzed pięciu tysięcy lat, zabierających ze sobą do grobu lalki i paciorki. Tak stanie się i teraz. „Nikt oprócz nas — powiedział sobie — nie potrzebuje naszych skarbów; zabierzemy je ze sobą i nie rozstaniemy się z nimi”.
Jean powoli odwróciła się ku niemu i oparła głowę na jego ramieniu. Objął ją i dawna miłość powróciła jak słabe, ale wyraźne echo donośnego okrzyku wysłanego ku odległym wzgórzom. Było za późno, aby powiedzieć jej to, co chciał wyrazić i żal, jaki odczuwał, był spowodowany raczej minioną obojętnością niż drobnymi zdradami.
Jean powiedziała łagodnie: „Żegnaj, mój kochany!” i objęła go ramionami. George już nie zdążył odpowiedzieć, lecz nawet w tym ostatnim momencie poczuł przelotne zdziwienie na myśl o tym, skąd wiedziała, że to właśnie ta chwila.
Daleko w głębi skał cząsteczki uranu pobiegły ku sobie, próbując połączyć się w związek, którego nigdy nie dano im utworzyć.
I wyspa wstała na spotkanie świtu.
Statek Zwierzchników kończył swój długi lśniący jak ślad meteoru szlak zaczynający się w sercu gwiazdozbioru Cariny. Straszliwie wydłużone hamowanie rozpoczął już przy zewnętrznych planetach, lecz jeszcze mijając Marsa, leciał z prędkością bliską prędkości światła. Ogromne pole siłowe otaczające Słońce powoli pochłaniało jego pęd, a miliony kilometrów za nim płomienie dysz gwiezdnego silnika malowały niebiosa.
Jan Rodericks, starszy o sześć miesięcy, wracał do domu, który opuścił osiemdziesiąt lat temu.
Tym razem nie był już pasażerem na gapę kryjącym się w sekretnym schowku. Stał obok trzech pilotów (dlaczego — zastanawiał się — potrzeba aż tylu?) i patrzył, jak na wielkim ekranie dominującym nad całym pomieszczeniem pojawiają się i znikają jakieś wzory. Kolory i kształty nic mu nie mówiły; przypuszczał, że przekazują informacje, jakie na statkach konstruowanych przez człowieka pojawiałyby się na skalach liczników i przyrządów pomiarowych. Jednak chwilami ekran ukazywał otaczające ich pola gwiazd i Jan miał nadzieję, że niebawem ujrzy na nim Ziemię.
Rad wracał do domu, mimo trudu włożonego w ucieczkę. W ciągu tych paru miesięcy dojrzał wewnętrznie. Widział tak wiele, podróżował tak daleko, że tęsknił teraz za ojczystym światem. Teraz rozumiał, dlaczego Zwierzchnicy zatrzasnęli przed Ziemią drzwi do gwiazd. Ludzkość ma jeszcze przed sobą długą drogę, zanim będzie mogła odegrać jakąkolwiek rolę w cywilizacji, którą dano mu ujrzeć.
Może być i tak, chociaż nigdy by się z tym nie pogodził, że ludzkość na zawsze pozostanie tylko niższym gatunkiem, zamkniętym w zapomnianym rezerwacie, w którym Zwierzchnikom wyznaczono rolę nadzorców i strażników. Może to właśnie miał na myśli Vindarten, dając mu tuż przed odlotem to dwuznaczne ostrzeżenie:
— W czasie, jaki minął na pańskiej planecie — powiedział Zwierzchnik — wiele mogło się wydarzyć. Może pan nie poznać teraz swego świata.
Może i tak — myślał Jan. Osiemdziesiąt lat to szmat czasu i choć był młody i potrafił się przystosować, niełatwo mu przyjdzie zrozumieć wszystkie zmiany, które zaszły w czasie, jaki upłynął. Jednego był pewien: ludzie zechcą wysłuchać jego opowieści i dowiedzieć się czegoś o cywilizacji Zwierzchników.
Traktowali go dobrze, zresztą przypuszczał, że tak właśnie będzie. O podróży w tamtą stronę nie wiedział nic; kiedy minął efekt działania zastrzyku i opuścił kryjówkę, statek wchodził już do systemu słonecznego Zwierzchników. Jan wylazł ze swego niezwykłego schowka i stwierdził z ulgą, że nie potrzebuje maski tlenowej. Powietrze było gęste i ciężkie, ale mógł nim oddychać bez trudu. Znajdował się w ogromnej, pomalowanej na czerwono ładowni, między niezliczonymi pakunkami i całym tym kramem, jakiego można oczekiwać na pokładzie statku oceanicznego czy kosmicznego. Zanim dotarł do kabiny pilotów i przedstawił się załodze, minęła prawie godzina.
Zaskoczył go brak reakcji z ich strony; wiedział, że Zwierzchnicy rzadko okazywali uczucia, ale coś przecież musieli czuć. A oni po prostu zajmowali się swoimi sprawami, obserwując wielki ekran i naciskając niezliczone przyciski na pulpitach sterowniczych. Wtedy zrozumiał, że lądują, bo od czasu do czasu na ekranie pojawiał się obraz planety — za każdym razem większy. Jednak Jan nie odczuwał wrażenia ruchu czy hamowania, tylko stabilną grawitację, którą oceniał na jedną piątą ziemskiej. Ogromne siły poruszające statkiem musiały być skompensowane z wyjątkową precyzją.
Nagle trzej Zwierzchnicy jednocześnie podnieśli się ze swoich miejsc i Jan zrozumiał, że podróż dobiegła końca. Nie słyszał, by rozmawiali między sobą i do niego też żaden się nie odezwał, a kiedy jeden z nich gestem kazał mu iść za nimi, Jan pojął coś, o czym powinien pomyśleć wcześniej. Przecież z tej strony niesamowicie długiej linii zaopatrzeniowej Karellena mogło nie być nikogo, kto znałby choć jedno słowo po angielsku.
Spoglądali na niego bacznie, gdy ogromne drzwi otworzyły się przed jego złaknionymi wrażeń oczyma. Oto szczytowy moment jego życia; miał zostać pierwszym człowiekiem, który kiedykolwiek ujrzał świat w promieniach obcego słońca. Blask NGS 549672 zalał statek i oto leżała przed Janem planeta Zwierzchników.
Czego oczekiwał? Nie był pewien. Ogromne budowle, miasta z wieżowcami, których dachy giną w chmurach, maszyny przekraczające wszelkie wyobrażenie — to by go nie zdziwiło. Lecz ujrzał jedynie monotonną równinę rozpościerającą się aż po nienaturalnie bliski horyzont, na której dotrzegł tylko trzy inne statki Zwierzchników, kilka kilometrów dalej.
Przez chwilę poczuł ogromne rozczarowanie. Potem wzruszył ramionami, pomyślawszy rozsądnie, iż należało oczekiwać, że port kosmiczny będzie się znajdował w takim odległym i nie zamieszkanym zakątku planety.
Było zimno, choć nie tak bardzo, aby mu to doskwierało. Światło wielkiego, czerwonego słońca wiszącego nad horyzontem było zupełnie wystarczające dla ludzkich oczu, lecz Jan przelotnie pomyślał o tym, ile czasu upłynie, zanim zatęskni za zielenią i błękitem. I wtedy zobaczył ogromny, cieniutki jak opłatek sierp księżyca wspinający się na niebo obok słońca. Długo patrzył, zanim dotarło do niego, że podróż jeszcze się nie skończyła. To tam znajdował się świat Zwierzchników. Miejsce, w którym był teraz, musiało być bazą satelitarną, z której startowały gwiazdoloty.
Zabrali go na pokład statku nie większego od zwykłego ziemskiego samolotu. Czując się jak Pigmej, wdrapał się na jeden z wielkich foteli, próbując dojrzeć przez panoramiczne okno zbliżającą się planetę.
Podróż trwała tak krótko, że zaledwie zdążył dostrzec kilka szczegółów na globie, który szybko powiększał się w oczach. Nawet tak blisko domu Zwierzchnicy używali czegoś w rodzaju gwiezdnego silnika, bowiem już po paru minutach opadali w dół przez grubą, pełną chmur atmosferę. Kiedy otworzyły się drzwi, przeszli do wysokiego, zamkniętego pomieszczenia.