Dopiero po dwóch dniach Jan opuścił ten budynek. Był nie zaplanowaną przesyłką i nie bardzo wiedzieli, co z nim zrobić. Co gorsza, żaden z tutejszych Zwierzchników nie znał angielskiego. Porozumiewanie się było praktycznie niemożliwe i Jan z goryczą zdał sobie sprawę z tego, że kontakt z obcą rasą nie był rzeczą tak prostą jak opisywano to w powieściach. Język gestów okazał się całkowicie nieprzydatny, ponieważ mimikę kształtowały nastroje, które nie były wspólne Zwierzchnikom i ludziom.
„Byłoby jeszcze gorzej — myślał Jan — gdyby jedyni Zwierzchnicy mówiący moim językiem pozostali na Ziemi”. Mógł tylko czekać i liczyć na to, że sytuacja się wyjaśni. Na pewno przybędą jacyś naukowcy, może eksperci specjalizujący się w kontaktach z innymi rasami i zajmą się nim. A może był tak mało ważną postacią, że nikt nie chciał zawracać sobie nim głowy?
Nie był w stanie wydostać się z budynku, ponieważ wielkie drzwi nie miały żadnych urządzeń otwierających. Kiedy podchodził do nich któryś ze Zwierzchników, po prostu otwierały się. Jan próbował tego samego: machał przedmiotami wysoko w powietrzu, aby przeciąć ewentualny promień kontrolny, próbował wszystkiego, co tylko przyszło mu do głowy — bez skutku. Zdał sobie sprawę z tego, że był równie bezradny, jak byłby człowiek z epoki kamiennej zagubiony we współczesnym budynku. Raz próbował wyjść razem z jakimś Zwierzchnikiem, ale łagodnie choć stanowczo dano mu do zrozumienia, że powinien pozostać. Ponieważ bardzo zależało mu na tym, by nie irytować gospodarzy, nie upierał się.
Jednak zanim popadł w rozpacz, przybył Vindarten. Zwierzchnik mówił bardzo złą angielszczyzną i o wiele za szybko, ale z godziny na godzinę robił postępy. Po kilku dniach mogli bez problemu rozmawiać o wszystkim, co nie wymagało specjalistycznego słownictwa.
Kiedy Vindarten zajął się Janem, kłopoty Ziemianina skończyły się i o nic nie musiał się martwić. Nie mógł jednak robić tego, co chciał, gdyż większość czasu spędzał z naukowcami Zwierzchników, poddając się niezrozumiałym testom na skomplikowanych przyrządach. Te maszyny bardzo mu się nie podobały, a po kolejnej sesji z jakimś urządzeniem hipnotyzującym, przez kilka godzin okropnie bolała go głowa. Chętnie godził się na współpracę, ale nie był pewien, czy badający go zdają sobie sprawę z jego ograniczeń psychicznych i fizycznych. Na przykład, dość długo trwało, zanim zdołał ich przekonać, że w regularnych odstępach czasu potrzebuje snu.
W przerwach między tymi eksperymentami miewał okazję popatrzeć na miasto i zaczął rozumieć, jak trudna a zarazem niebezpieczna byłaby przechadzka samopas. Ulice właściwie nie istniały i wydawało się, że to samo dotyczy lokalnego transportu. To była planeta istot latających, nie obawiających się grawitacji. Nie było żadnych zabezpieczeń przed upadkiem w kilkudziesięciometrową przepaść, a jedyne wyjście z pokoju często znajdowało się wysoko w ścianie. Jan zaczął zdawać sobie sprawę z tego, o czym zaświadczało setki dowodów, a mianowicie z faktu, że psychika rasy wyposażonej w skrzydła musi różnić się zasadniczo od psychiki istot przykutych do ziemi. Przelatujący między wieżami miasta Zwierzchnicy, poruszający się jak wielkie ptaki potężnymi uderzeniami skrzydeł, stanowili niezwykły widok. Wiązał się z tym pewien problem naukowy. Planeta była dużo większa od Ziemi. A jednak grawitację miała niewielką; Jan zastanawiał się, dlaczego więc posiadała tak gęstą atmosferę? Zapytał o to Vindartena i dowiedział się — czego właściwie się spodziewał — że nie była to rodzinna planeta Zwierzchników. Pochodzili z dużo mniejszego świata, a potem podbili ten, zmieniając nie tylko atmosferę, ale i grawitację.
Architektura Zwierzchników była posępna i funkcjonalna. Jan nie widział żadnych ozdób, niczego co nie służyłoby wygodzie i użyteczności, nawet jeśli ta wygoda i użyteczność przekraczały jego zdolność pojmowania. Gdyby to oblane czerwienią miasto i jego mieszkańców ujrzał człowiek ze średniowiecza, z pewnością uwierzyłby, że znalazł się w piekle. Nawet Jan, mimo całej swej ciekawości i naukowego obiektywizmu, czasami bywał bliski szaleństwa. Brak jakiegokolwiek punktu odniesienia mógł rozstroić najchłodniejszy 5 najbardziej zrównoważony umysł.
Wielu rzeczy nie rozumiał, a Vindarten nie mógł albo nie chciał ich wyjaśnić. Czym były te błyskające światła i zmienne kształty przemykające w powietrzu tak szybko, że nie był nawet pewny, czy istniały naprawdę? Mogły być czymś wstrząsającym i budzącym grozę — albo widokiem tak zwyczajnym jak neony Broadwayu.
Jan ”wyczuwał również, iż świat Zwierzchników był pełen dźwięków niesłyszalnych dla jego uszu. Od czasu do czasu odbierał ciąg rytmicznych odgłosów przebiegających skalę totalną od końca do końca, by zniknąć wśród najwyższych lub najniższych tonów, Vindarten zdawał się nie pojmować tego, co Jan rozumie przez muzykę i przybyszowi z Ziemi nie udało się rozwikłać tej zagadki.
Miasto nie było zbyt duże, na pewno dużo mniejsze od Londynu czy Nowego Jorku w pełni rozkwitu. Zgodnie z tym, co mówił Vindarten, na planecie było kilka tysięcy takich miast, a każde z nich zbudowano w pewnym określonym celu. Na Ziemi najbliższym ich odpowiednikiem były miasteczka uniwersyteckie, z tą różnicą, że tutaj specjalizacja zaszła o wiele dalej. Jan niebawem odkrył, że właśnie to miasto zajmowało się badaniami nad obcymi kulturami.
Podczas jednej z pierwszych wycieczek na zewnątrz celi, w której Jan mieszkał, Vindarten zabrał go do muzeum. Znalezienie miejsca, którego rolę pojmował, dodało Janowi otuchy, bardzo mu teraz potrzebnej. Gdyby nie rozmach, z jakim zostało wybudowane, muzeum mogłoby znajdować się gdzieś na Ziemi. Dotarcie do niego zajęło mu sporo czasu, mimo iż korzystali z wielkiej platformy opadającej jak wielki tłok w cylindrze niewiadomej długości. Jan nigdzie nie dostrzegł żadnych urządzeń sterujących, a wrażenie przyspieszania na początku i hamowania na końcu podróży było mocno odczuwalne. Przypuszczalnie Zwierzchnicy nie zawracali sobie głowy urządzeniami kompensującymi do użytku domowego. Jan zastanawiał się, czy całe wnętrze planety było pocięte siecią korytarzy i dlaczego jej mieszkańcy ograniczyli rozmiary miast na powierzchni, powiększając je w głąb. Była to kolejna z zagadek, których nigdy nie rozwiązał.
Na badaniu zawartości tych ogromnych komnat można było strawić życie. Znajdował się tu łup z wielu planet oraz osiągnięcia większej liczby cywilizacji i kultur niż Jan potrafił objąć umysłem. Jednak nie dano mu dość czasu, by mógł wszystko obejrzeć. Vindarten ostrożnie ustawił go na czymś, co wydawało się pasem ornamentowanej posadzki. Jan zdążył tylko pomyśleć, że przecież na tej planecie nie uznawano żadnych ornamentów i w tej samej chwili niewidzialna siła objęła go łagodnie i popchnęła naprzód. Z szybkością dwudziestu czy trzydziestu metrów na sekundę jechał obok wielkich ekranów ukazujących niewyobrażalne światy.
Zwierzchnicy rozwiązali problem znużenia muzealnego. Nikt nie musiał chodzić wzdłuż eksponatów.
Przejechali mniej więcej kilkanaście kilometrów, gdy przewodnik Jana ponownie objął go i potężnie bijąc skrzydłami, uniósł poza zasięg popychającej ich siły. Przed nimi leżała ogromna, ledwie do połowy zapełniona sala, wypełniona blaskiem, jakiego Jan nie widział od chwili opuszczenia Ziemi. Światło było na tyle słabe, że nie raziło wrażliwych oczu Zwierzchników, ale nie można się było pomylić — to był blask Słońca. Jan nigdy nie uwierzyłby, że coś tak zwykłego i pospolitego mogło obudzić w jego sercu tak wielką tęsknotę.