Jan ponownie spojrzał na górę. Teraz była złota i pozbawiona jakichkolwiek plam. Może była to jedynie gra wyobraźni — bo teraz uwierzyłby we wszystko — lecz wydawała się wyższa i węższa i wirowała jak trąba powietrzna. Dopiero wtedy oszołomiony widz przypomniał sobie o kamerze. Przyłożył ją do oka i skierował na to niesamowite, wstrząsające zjawisko.
Na linii jego wzroku powoli pojawił się Vindarten. Z nieodpartym spokojem wielkie dłonie zakryły soczewkę i zmusiły go do opuszczenia aparatu. Jan nawet nie podjął próby sprzeciwu, który i tak nie miałby żadnego znaczenia, gdyż nagle poczuł śmiertelny lęk przed tym czymś na krańcu świata i nie chciał mieć z nim już więcej do czynienia.
W czasie wszystkich jego wędrówek tylko ten jeden raz zdarzyło się, że nie pozwolono mu czegoś sfotografować, lecz Vindarten nie udzielił mu żadnych wyjaśnień. Zamiast tego kazał Janowi szczegółowo opowiedzieć, co widział i spędził dużo czasu, słuchając jego relacji.
Wtedy właśnie Jan zrozumiał, że oczy Vindartena widziały coś zupełnie innego; i dopiero wówczas pojął, że Zwierzchnicy też mieli swoich panów.
Teraz wracał do domu, zostawiwszy za sobą zachwyty, obawy i tajemnice. Był przekonany, że leci tym samym statkiem, chociaż z inną załogą. Mimo iż Zwierzchnicy byli długowieczni, trudno przypuścić, że chętnie odrywaliby się od domów na całe dziesięciolecia trwania międzygwiezdnych podróży.
Efekt opóźnienia czasowego działał bowiem w obie strony. Podróżując tam i z powrotem Zwierzchnicy zestarzeją się tylko o cztery miesiące, ale gdy wrócą, ich przyjaciele będą starsi o osiemdziesiąt lat.
Gdyby tylko chciał, niewątpliwie mógłby zostać tam na zawsze. Jednak Vindarten ostrzegł go, że w ciągu kilku następnych lat nie będzie żadnego statku w kierunku Ziemi i radził skorzystać z okazji. Może Zwierzchnicy pojęli, że w tym stosunkowo krótkim czasie umysł Jana osiągnął niemal granice swych możliwości. A może po prostu zaczął być kłopotliwym gościem i nie chcieli poświęcać mu więcej czasu.
Jednak obecnie nie miało to żadnego znaczenia, bo przed nim leżała Ziemia. Taką jak teraz widział ją już setki razy, ale zawsze za pośrednictwem mechanicznych oczu telewizyjnych kamer. W tej chwili natomiast sam znajdował się w Kosmosie, odgrywając ostatni akt swoich marzeń, a Ziemia obracała się przed nim na swej odwiecznej orbicie.
Wielki, zielonobłękłtny półksiężyc był w pierwszej kwadrze; ponad połowę jego tarczy krył mrok. Nie było też widać zbyt wiele chmur: ot, kilka pasm rozsianych wzdłuż linii pasatów. Lodowa czapa Arktyki lśniła jasno, ale przyćmiewał ją oślepiający odblask Słońca w północnym Pacyfiku.
Można by pomyśleć, że to planeta wód — oglądana półkula była prawie pozbawiona lądów. Jedynym widocznym kontynentem pozostała Australia — ciemniejsza plama w atmosferycznej mgle na skraju globu.
Statek wlatywał w wielki stożek cienia Ziemi; lśniący półksiężyc skurczył się, zamienił w cienki łuk ognia i zniknął. Poniżej był mrok i ciemność. Świat spał.
Właśnie wtedy Jan zrozumiał, że coś jest nie tak. Tam w dole był teraz ląd, ale gdzie podziały się błyszczące naszyjniki świateł, lśniące iluminacje ludzkich miast? Na całej mrocznej półkuli nie było ani jednej iskierki rozjaśniającej ciemność. Bez śladu przepadły miliony kilowatów, które kiedyś beztrosko wysyłano ku gwiazdom. Równie dobrze mógł patrzeć na Ziemię taką, jaka była przed pojawieniem się człowieka.
Nie takiego powitania oczekiwał. Nie mógł nic zrobić, więc patrzył 5 czuł narastający lęk przed nieznanym. Na Ziemi coś się stało, coś niepojętego. A jednak statek opadał w dół po wydłużonym, łagodnym łuku, który ponownie wyniósł go nad oświetloną słońcem półkulę.
Jan nie widział momentu lądowania, bowiem obraz Ziemi znikł nagle, zastąpiony nic mu nie mówiącą plątaniną linii i świateł. Kiedy wizja wróciła, byli już na ziemi. Opodal widać było kilka wielkich budynków, wokół krzątały się maszyny, a w pobliżu stała czekająca na nich grupka Zwierzchników.
Usłyszał stłumiony ryk.powietrza, gdy statek wyrównywał ciśnienie zewnętrzne i wewnętrzne, a potem odgłos otwieranych drzwi. Nie czekał dłużej, a milczący giganci patrzyli nań wyrozumiale, a może obojętnie, gdy wybiegał ze sterówki.
Był w domu, znów mrużył oczy przed oślepiającym blaskiem własnego, znajomego Słońca, oddychał powietrzem, które napełniło mu płuca, gdy po raz pierwszy w życiu nabrał w nie tchu. Trap był już spuszczony, ale Jan musiał zaczekać jeszcze chwilę, zanim jego oczy oswoiły się z dziennym światłem.
W pewnym oddaleniu od reszty Zwierzchników, obok wielkiego transportera załadowanego skrzyniami stał Karellen. Jan nie zastanawiał się, w jaki sposób rozpoznał Kontrolera, nie zdziwiło go też, że tamten wcale się nie zmienił. To była bodaj jedyna rzecz, która okazała się zgodna z jego oczekiwaniami.
— Czekałem na pana — powiedział Karellen.
— Dawniej — mówił Karellen — mogliśmy bezpiecznie chodzić między nimi. Jednak już nas nie potrzebują; nasza praca zakończyła się, kiedy zgromadziliśmy ich razem i oddaliśmy im ten kontynent we władanie. Niech pan patrzy.
Ściana przed Janem zniknęla. Zamiast niej widział teraz z wysokości kilkuset metrów piękny, lesisty krajobraz. Złudzenie było tak doskonałe, że musiał zwalczyć chwilowy zawrót głowy.
— A to po pięciu latach, kiedy zaczęła się druga faza.
W dole poruszały się jakieś postacie i kamera spadła na nie jak drapieżny ptak.
— To pana przygnębi — powiedział Karellen. — Jednak proszę pamiętać, że dawne normy nie mają tu zastosowania. Nie patrzy pan na ludzkie dzieci.
Jednak takie było pierwsze wrażenie Jana i żadne logiczne rozumowanie nie mogło tego zmienić. Równie dobrze mogły być dzikusami zajętymi jakimś skomplikowanym, rytualnym tańcem. Były nagie i brudne, o zmierzwionych włosach opadających na oczy.
Na ile mógł to ocenić, były w wieku od pięciu do piętnastu lat, ale wszystkie poruszały się z tą samą szybkością, precyzją i absolutną obojętnością na otoczenie.
Wtedy ujrzał ich rysy. Z trudem przełknął ślinę, zmuszając się, by nie odwrócić oczu. Ich twarze były bardziej puste niż twarze trupów, ponieważ nawet twarz nieboszczyka ma jakąś historię wyrytą na niej dłutem czasu, opowiadaną, gdy znieruchomieją usta. Te nie wyrażały więcej emocji czy uczuć niż rysy gada albo owada. Nawet Zwierzchnicy byli bliżsi ludziom niż one.
— Szuka pan czegoś, czego już nie ma — powiedział Karellen. — Proszę pamiętać, że one nie mają własnej osobowości tak samo jak nie mają jej komórki pańskiego ciała. Jednak połączone razem są czymś o wiele większym niż pan.
— Dlaczego one tak się kręcą?
— Nazywamy to długim tańcem — odparł Karellen. — Wie pan, one w ogóle nie śpią i to trwa już od roku. Trzy miliony, poruszające się w określonym rytmie na całym kontynencie. Analizowaliśmy to niezliczoną liczbę razy, lecz nie znaleźliśmy żadnego sensu, może dlatego, że widzimy tylko fizyczną stronę zjawiska, tę małą część, która odbywa się tu, na Ziemi. Możliwe też, że to, co nazywamy Nadzwierzchnikiem nadal je ćwiczy i ugniata w jedną jaźń, zanim je wchłonie w swoją świadomość.
— A jak się odżywiają? I co się dzieje, kiedy natrafiają na przeszkody: drzewa, skały czy wodę?