Gdyby van Ryberg nie miał tylu spraw na głowie, z pewnością bawiłby się reakcjami prasy na zniknięcie Stormgrena. W ciągu miesiąca dziennikarze podzielili się na dwa obozy. Prasa zachodnia zasadniczo całkowicie zgadzała się na plan Karellena zmierzający do przekształcenia wszystkich ludzi w obywateli jednego świata. Z drugiej zaś strony znajdowały się kraje wschodu, targane gwałtownymi, choć przeważnie sztucznie wywołanymi spazmami narodowej dumy. Niektóre z nich uzyskały niepodległość mniej niż jedno pokolenie wcześniej i miały wrażenie, iż zadrwiono z ich osiągnięć. Krytyka postępowania Zwierzchników była w nich powszechna i agresywna; po pierwszym okresie wyczekiwania prasa szybko odkryła, że może obrażać Karellena ile jej się podoba i właściwie nic się nie dzieje. Teraz przechodziła samą siebie. Większość tych ataków, choć niezmiernie hałaśliwych, nie reprezentowała opinii szerokich kręgów społeczeństwa. Wzdłuż granic, które niebawem miały zniknąć podwojono straże, ale żołnierze spoglądali na siebie przyjaźnie, mimo iż jeszcze milcząco. Politycy i generałowie mogli sobie szaleć i toczyć pianę z ust, lecz spokojnie oczekujące miliony czuły, że może nie tak zaraz, ale niebawem długi i krwawy rozdział historii świata zostanie wreszcie zamknięty.
I właśnie teraz Stormgren zniknął, nie wiedzieć gdzie. Wrzaskliwa kampania nagle ucichła, gdy ludzie zrozumieli, że stracili jedynego człowieka, za którego pośrednictwem Zwierzchnicy, z sobie tylko znanych powodów, rozmawiali z Ziemią. Dziennikarzy i komentatorów dotknął jakby paraliż, a w ciszy, jaka nastała, rozlegał się tylko głos Ligi Wolności, która niespokojnie zapewniała o swojej niewinności.
Stormgren obudził się w całkowitej ciemności. Przez chwilę był jeszcze zbyt zaspany, aby zdać sobie sprawę z niezwykłości tego faktu. Po chwili, w pełni odzyskawszy świadomość, usiadł i sięgnął do kontaktu obok łóżka.
Jego dłoń natrafiła na nagą, zimną, kamienną ścianę. Natychmiast znieruchomiał zaskoczony kontaktem z czymś nieoczekiwanym. Potem, niemal nie wierząc własnym zmysłom, klęknął na łóżku i opuszkami palców zaczął badać szokująco nieznajomą ścianę.
Nie trwało to długo, gdyż nagle dał się słyszeć trzask i fragment ciemności usunął się w bok. Na jaśniejszym tle dostrzegł niewyraźną ludzką sylwetkę, po czym drzwi zostały zamknięte i znów zrobiło się ciemno. Stało się to tak szybko, że nie zdążył rozejrzeć się po pomieszczeniu, w którym się znajdował.
Zaraz potem został oślepiony blaskiem silnej latarki. Strumień światła dotknął jego twarzy, przez chwilę pozostał na niej, a następnie ześlizgnął się w dół, oświetlając łóżko, które, jak to Stormgren teraz zobaczył, nie było niczym więcej jak materacem rozciągniętym na gołych deskach.
W mroku rozległ się łagodny głos mówiący bezbłędną angielszczyzną, ale z akcentem, którego Stormgren początkowo nie potrafił rozpoznać.
— Ach, panie sekretarzu, miło mi stwierdzić, że pan się obudził. Mam nadzieję, że czuje się pan zupełnie dobrze.
W tych ostatnich słowach kryło się coś, co zaintrygowało Stormgrena, powstrzymując potok gniewnych pytań cisnący mu się na usta. Wbił spojrzenie w ciemność i zapytał spokojnie:
— Jak długo byłem nieprzytomny? Rozmówca zachichotał.
— Kilka dni. Obiecano nam, że nie będzie ubocznych efektów. Milo mi stwierdzić, że to prawda.
Częściowo po to, aby zyskać na czasie, a trochę po to, by sprawdzić swoje reakcje, Stormgren przełożył nogi na drugą stronę posłania. Nadal miał na sobie swoją piżamę, ale była już nieźle wymięta i wydawała się mocno przybrudzona. Poruszywszy się, poczuł lekki zawrót głowy, nie na tyle silny aby sprawiał przykrość, lecz wystarczający, by przekonać, że istotnie potraktowano go jakimś środkiem odurzającym.
Odwrócił się w kierunku światła.
— Gdzie jestem? — powiedział ostro. — Czy Wainwright o tym wie?
— Ależ proszę się tak nie podniecać — odparł ukryty w mroku osobnik. — Na razie nie będziemy o tym rozmawiać. Przypuszczam, że jest pan porządnie głodny. Proszę się ubrać i zabierajmy się do obiadu.
Krąg światia przesunął się po pomieszczeniu i Stormgren dopiero teraz mógł ocenić jego rozmiary. Trudno je było nazwać pokojem, bowiem ściany wyglądały na litą, z grubsza ociosaną skałę. Sekretarz zrozumiał, że przebywa pod ziemią, prawdopodobnie na sporej głębokości. Skoro był nieprzytomny przez kilka dni, mógł się znaleźć w dowolnym miejscu ziemskiego globu.
Latarka oświetliła kupkę odzieży leżącej obok jakiegoś pudełka.
— To powinno panu wystarczyć — powiedział głos w ciemności. — Mamy tu kłopoty z pralnią, więc zabraliśmy parę pańskich garniturów i pół tuzina koszul.
— Bardzo zapobiegliwie — powiedział ponuro Stormgren.
— Przykro nam z powodu braku światła i umeblowania. To miejsce ma swoje zalety, ale trudno je nazwać specjalnie przytulnym.
— Jakież to zalety? — spytał Stormgren, zakładając koszulę. Znajomy szelest odzieży był dziwnie pokrzepiający.
— Po prostu zalety — usłyszał. — A przy okazji, ponieważ wygląda na to, że spędzimy ze sobą sporo czasu, proszę mnie nazywać Joe.
— Mimo pańskiej narodowości — odparował Stormgren — bo jest pan Polakiem, prawda? Myślę, że mógłbym wymówić pańskie prawdziwe imię. Nie może być trudniejsze niż niektóre fińskie.
Nastąpiła krótka chwila ciszy i światło latarki lekko zamigotało.
— No cóż, powinienem był się tego spodziewać — powiedział Joe z rezygnacją. — Musi pan mieć w tym spore doświadczenie.
— To dość pożyteczne hobby dla człowieka w mojej sytuacji. Gdybym miał zgadywać dalej, powiedziałbym, że wychował się pan w Stanach Zjednoczonych, ale opuścił Polskę dopiero…
— Wystarczy — przerwał mu Joe. — Ponieważ wydaje się, że skończył pan wkładać ubranie, na tym zakończymy.
Drzwi otworzyły się, gdy Stormgren ruszył ku nim, czując się lekko podniesiony na duchu z powodu tego drobnego zwycięstwa. Joe usunął się na bok, pozwalając mu przejść i Rikki zadał sobie pytanie, czy porywacz jest uzbrojony. Prawie na pewno tak, a gdyby nawet nie, to z pewnością w pobliżu znajdowali się inni.
Korytarz był słabo oświetlony lampami naftowymi rozmieszczonymi co kilka kroków i Stormgren po raz pierwszy miał okazję dokładniej obejrzeć sobie Joe’ego. Mężczyzna miał około pięćdziesięciu lat i musiał ważyć dobrze ponad dwieście funtów. Wszystko w nim było ogromne, poczynając od poplamionego polowego munduru, jaki mógł pochodzić z magazynów wielu różnych armii, aż po nieprawdopodobnie wielki sygnet na palcu lewej ręki. Człowiek o takich rozmiarach nie zawraca sobie głowy noszeniem broni. Gdyby Stormgrenowi udało się stąd wydostać, prawdopodobnie z łatwością odnaleziono by porywacza. Poczuł się odrobinę nieprzyjemnie, gdy pomyślał, że i Joe musi sobie doskonale zdawać z tego sprawę.
Otaczające ich ściany, choć gdzieniegdzie licowane betonem, przeważnie były chropawą skałą. Stormgren zrozumiał, że znajdują się w jakiejś opuszczonej kopalni; sam nie wymyśliłby lepszej kryjówki. Aż do tej pory niezbyt przejmował się tym, że został porwany. Zakładał, że cokolwiek by się nie stało, Zwierzchnicy dzięki swym niesamowitym możliwościom szybko go zlokalizują i przyjdą mu na pomoc. Teraz nie był już tego taki pewien. Minęło kilka dni ł nic się nie stało. Nawet potęga Karellena musi mieć jakieś granice, a jeśli istotnie tkwił głęboko pod powierzchnią ziemi, Zwierzchnicy mogli go nie odnaleźć.
W kiepsko oświetlonym pomieszczeniu przy stole z nie heblowanych desek siedzieli dwaj mężczyźni.