Nie chcę w ten sposób powiedzieć, że nie lubię grubych kobiet. Zakłopotanie i wstręt to dwie różne rzeczy. Jak dotąd spałem z kilkoma grubymi, młodymi i pięknymi kobietami, ale ogólnie rzecz biorąc, nie były to przykre doświadczenia. O ile moje zmieszanie podążyło w odpowiednim kierunku, były to nawet przeżycia piękniejsze niż w tak zwanych zwykłych warunkach. Oczywiście nie zawsze mi się to udaje. Seks jest w najwyższym stopniu delikatną sprawą. To nie to samo, co wybrać się w niedzielę do domu towarowego i kupić sobie termos. Otyłość każdego ciała układa się inaczej – jeden jej rodzaj wpływa na mnie dobrze, a inny sprawia, że do końca pozostaję w zewnętrznej warstwie zażenowania. W tym sensie seks z grubaską stanowi dla mnie rodzaj wyzwania.
Szedłem więc korytarzem za młodą, piękną i grubą dziewczyną. Pod kołnierzykiem przewiązaną miała białą apaszkę. Prostokątne, złote klipsy w korpulentnych uszach kołysały się w rytm jej kroków i połyskiwały niczym znaki świetlne. Biorąc pod uwagę jej otyłość, poruszała się z niezwykłą lekkością. Oczywiście możliwe, że osiągała taki efekt za pomocą obcisłej bielizny czy czegoś w tym rodzaju, zdawałem sobie z tego sprawę, ale nie zmieniało to faktu, że biodrami poruszała zgrabnie i z kokieterią. Poczułem do niej sympatię. Zdaje się, że jej otyłość przypadła mi do gustu.
Nie chcę się usprawiedliwiać, ale nie należę do mężczyzn, którym prawie każda dziewczyna może zawrócić w głowie. Raczej rzadko zwracam na nie uwagę. Dlatego jeśli już któraś wpadnie mi w oko, nabieram ochoty, żeby wypróbować to uczucie. Chcę sprawdzić, czy to rzeczywiście jest sympatia, a jeśli tak, to w jaki sposób będzie się ona rozwijać.
Zrównałem krok i zacząłem przepraszać za spóźnienie.
– Nie sądziłem, że formalności przy wejściu zajmą tyle czasu – powiedziałem. – W dodatku winda jechała bardzo powoli. Do tego biurowca wszedłem punktualnie, dziesięć minut przed umówionym czasem.
„Wiem" – skinęła głową. Poczułem zapach wody toaletowej, bijący od jej karku. Przypominał mi aromat, jaki unosi się nad polem melonowym w letni poranek. Zapach ten wzbudził we mnie jakieś dziwne, niepasujące do chwili, tęskne uczucie, jakby dwie różne warstwy mojej pamięci połączyły się w nieznanym miejscu. Czasami zdarza mi się czuć coś podobnego. Najczęściej pod wpływem pewnych zapachów.
– Dość długi ten korytarz – spróbowałem nawiązać rozmowę.
Popatrzyła na mnie, nie zwalniając kroku. Wyglądała na jakieś dwadzieścia, może dwadzieścia jeden lat. Miała wyraźne rysy twarzy, wysokie czoło i piękną cerę.
Patrząc na mnie, powiedziała: „prust". Ujmując rzecz dokładniej, nie wymówiła tego słowa, a jedynie z ruchu jej warg domyśliłem się, że chciała powiedzieć „prust". Nadal nie było słychać jej głosu. Nie słyszałem również jej oddechu. Zupełnie jakby mówiła do mnie przez grubą szybę.
– Proust? Marcel Proust? – zapytałem.
Ze zdziwieniem spojrzała mi w oczy i jeszcze raz powiedziała: „prust". Zrezygnowany wróciłem na poprzednie miejsce i krocząc za nią, z uporem szukałem w myśli słów, które układem warg odpowiadałyby wyrazowi „prust". „Chrust", „spust", „biust" i tym podobne, pozbawione sensu słowa jedno po drugim przychodziły mi do głowy, ale żadne z nich nie pasowało dokładnie do ruchu jej warg. Chyba naprawdę powiedziała: „Proust". Nie mogłem jednak zrozumieć, jaki związek zachodził pomiędzy długością korytarza a Marcelem Proustem.
Może Proust miał być metaforą długości korytarza? Ale gdyby rzeczywiście tak było, skojarzenie to wydawało mi się zbyt szokujące, a nawet chyba niezbyt uprzejme. Rozumiałbym, gdyby długi korytarz stanowił metaforę utworów Prousta. Ale na odwrót? Brzmiało to dość dziwacznie.
„Korytarz długi jak Marcel Proust?".
Korytarz był naprawdę długi. Kilkakrotnie skręcaliśmy, wychodziliśmy i schodziliśmy po krótkich, pięcio-, sześciostopniowych schodach. Droga, którą w ten sposób przeszliśmy, była pięcio- lub sześciokrotnie dłuższa niż w zwykłym biurowcu. Być może kręciliśmy się w kółko jak po iluzjonistycznym obrazie Eschera. W każdym razie wygląd korytarza nie ulegał zmianie. Marmurowa podłoga, żółtawe ściany, bezsensowna numeracja i stalowe klamki w drewnianych drzwiach. Nie widziałem po drodze żadnego okna. Stukot szpilek dziewczyny rozlegał się w jednostajnym rytmie. Za nim słychać było klejące się człapanie moich butów do joggingu. Czyżby gumowe podeszwy moich butów rozpuściły się naprawdę? Nie byłem w stanie stwierdzić, czy był to odgłos naturalny, czy nie, ponieważ w butach do joggingu po marmurze szedłem pierwszy raz w życiu. Pewnie w połowie tak, a w połowie nie. Wszystko tutaj zachowywało się właśnie w takich proporcjach. Wsłuchany w odgłos własnych butów, nie zauważyłem, że dziewczyna zatrzymała się nagle i z impetem uderzyłem piersią o jej plecy. Były miękkie jak dobra deszczowa chmura, wyhamowały zderzenie i znów poczułem zapach wody toaletowej. Dziewczyna pod wpływem zderzenia pochyliła się niebezpiecznie do przodu, toteż pospiesznie chwyciłem ją za ramiona i przywróciłem do poprzedniej pozycji.
– Przepraszam. Trochę się zamyśliłem.
Spojrzała na mnie, czerwieniąc się nieznacznie. Nie byłem zupełnie pewien, ale chyba się nie gniewała. Powiedziała: „tassel", i uśmiechnęła się lekko. Następnie wzruszyła ramionami i dodała: „sela". Oczywiście, jak już parę razy wspomniałem, nie wypowiedziała tego na głos, a jedynie w taki kształt ułożyła usta.
– Tassel? – powiedziałem do siebie, chcąc usłyszeć brzmienie tego słowa. – Sela?
– Sela – powtórzyła z przekonaniem.
Brzmiało to jak po turecku, ale nigdy nie słyszałem ani słowa w tym języku, więc nie byłem pewien. Myśli gmatwały mi się coraz bardziej, chyba nie powinienem zaczynać tej rozmowy. Byłem jeszcze nowicjuszem w sztuce czytania z ruchu warg. To
wyjątkowo delikatna sztuka, nie jakiś tam substytut, którego w ciągu dwóch miesięcy można nauczyć się na miejskim kursie.
Dziewczyna wyjęła z kieszeni żakietu niewielki, owalny klucz magnetyczny, płaską powierzchnią przyłożyła go do zamka w drzwiach z numerem 728. Dał się słyszeć zgrzyt i zamek został odblokowany. Niezłe urządzenie – pomyślałem.
Otworzyła drzwi. Stanęła w wejściu i powiedziała w moim kierunku: „Somto, sela".
Oczywiście przytaknąłem i weszliśmy do środka.
Koniec Świata – złote zwierze
Wraz z nadejściem jesieni ciała zwierzy pokryły się długą złotą sierścią. Kolor jej był złoty w najprostszym znaczeniu tego słowa. Nie dało się weń wmieszać żadnego innego koloru. Ich złoto przyszło na świat jako złoto i jako złoto na świecie tym pozostało. Tkwiły pomiędzy bezmiarem ziemi a bezmiarem nieba, ubarwione czystym złotem.
Kiedy przybyłem do Miasta – była wtedy wiosna – pokrywała je krótka różnokolorowa sierść. Były okazy czarne, rude, białe i czerwonobrązowe. Były też mieszane – w różnobarwne łaty. Przemieszczały się w ciszy – każde przybrane we właściwą sobie sierść – po przestworzu młodej zieleni, niby popychane wiatrem. Były zwierzętami nadzwyczaj – medytacyjnie wręcz – cichymi. Nawet oddech ich był bezgłośny niczym poranna mgła. W milczeniu żuły zieloną trawę, a kiedy miały dosyć, skuliwszy zady, siadały na ziemi i zapadały w krótki sen.
Przeminęła wiosna, skończyło się lato i kiedy słońce przytłumiło nieco swój blask, a na rozlewiskach rzeki wczesnojesienne wiatry pomarszczyły wodę, dały się zauważyć pierwsze zmiany.