Zrobiło się nienaturalnie cicho, jakby wszelki dźwięk wyssała z pokoju śnieżyca hulająca na zewnątrz. Poczułem nagle, że to mur usiłuje podsłuchać naszą rozmowę.
– Porozmawiajmy lepiej o Starych Snach – powiedziałem. – Więc to zwierze pochłaniają wasze serca, a potem powstają z nich Stare Sny?
– Tak. Kiedy umrze cień, one biorą ten ciężar na siebie.
– W takim razie mógłbym odczytać twoje serce ze Starego Snu?
– Nie, to niemożliwe. Moje serce przeniknęło do wielu zwierzy wraz z sercami innych ludzi, nie można go już odróżnić. Moje myśli są tak splątane z myślami innych ludzi, że nikt nie zdoła ich rozplatać. Takie już są Stare Sny i takie pozostaną aż do chwili, kiedy rozproszą się i znikną. Zresztą sam przeczytałeś już tyle snów, ale czy mógłbyś zgadnąć, które z myśli należały do mnie?
Dobrze wiedziałem, o czym mówi. Czytałem sny codziennie, ale nie rozumiałem z nich ani słowa. W dodatku zostało mi już tylko dwadzieścia jeden godzin. Nie zdążę przeczytać wszystkich czaszek w ciągu tego czasu. Dziwna historia. Znajduję się w nieśmiertelnym świecie, a jestem zmuszony podjąć tyle decyzji w ograniczonym czasie. Zamknąłem oczy i wziąłem głęboki oddech. Musiałem znaleźć jakiś klucz do tej sprawy.
– Chodźmy do magazynu – powiedziałem.
– Do magazynu?
– Tak, patrząc na czaszki zastanowimy się jeszcze raz. Wziąłem dziewczynę za rękę, wstałem od stołu i otworzyłem drzwi do magazynu. Kiedy dziewczyna zapaliła światło, na półkach ukazały się rzędy niezliczonych czaszek. Pokryte były grubą warstwą kurzu i majaczyły w mrocznym świetle swą wypłowiałą bielą. Wszystkie miały identycznie rozwarte szczęki i wszystkie jednakowo wpatrywały się oczodołami w pustkę. Lodowate milczenie, które wydobywało się z ich pysków, niczym niewidoczna mgła ścieliło się po podłodze. Oparliśmy się o ścianę i dłuższą chwilę przyglądaliśmy się czaszkom. Mróz przeszył mnie na wylot i wstrząsnął moim ciałem.
– Naprawdę myślisz, że się uda? – spytała.
– Tak, myślę, że potrafię odczytać twoje serce – powiedziałem cicho.
– W jaki sposób?
– Jeszcze nie wiem. Ale musi być jakiś sposób.
– To tak, jakbyś chciał odnaleźć kroplę deszczu w rzece.
– Nieprawda. Serce to nie kropla deszczu. Nie spada z nieba i wcale nie jest podobne do innych. Proszę, zaufaj mi, jeśli możesz. Tutaj jest wszystko i niczego nie ma. I na pewne znajdę to, czego pragnę.
– Proszę, odszukaj moje serce – powiedziała po chwili.
Hard-boiled wonderland – obcinacz do paznokci, polewa z masła, żelazny wazon
Zaparkowałem samochód przed biblioteką dwadzieścia po piątej. Powietrze po deszczu było rześkie, postanowiłem więc przespacerować się po mieście. Wstąpiłem do sklepu z kawą i pijąc kawę, oglądałem sprawozdanie z zawodów golfowych w telewizji, potem spędziłem trochę czasu w salonie gier przy jednym z komputerów. Gra polegała na tym, że za pomocą artylerii przeciwczołgowej miałem zniszczyć korpus czołgów wroga, który przeprawiał się przez rzekę. Z początku wygrywałem, ale liczba atakujących mnie czołgów stale rosła, więc w końcu musiałem się poddać. Kiedy wróg zajął moje pozycje, ekran rozbłysnął bielą, jakby nastąpił wybuch jądrowy, po czym ukazał się napis: GAME OVER – INSERT COIN. Posłusznie wrzuciłem następne sto jenów. Rozbrzmiała muzyka, a moja artyleria pojawiła się w nienaruszonym stanie. W tej grze można było tylko przegrać. Jeśli bym tego nie zrobił, gra nie mogłaby się przecież skończyć, a gra bez końca nie ma sensu. Wkrótce wróg znów zajął moje pozycje, rozbłysło białe światło i ukazał się napis: GAME OVER – INSERT COIN.
Na wystawie sklepu z artykułami żelaznymi, który znajdował się obok salonu gier, leżały najrozmaitsze narzędzia: komplety śrubokrętów i kluczy do nakrętek, obok elektryczny pistolet do wbijania gwoździ i elektryczny śrubokręt. Była też skórzana torba na narzędzia niemieckiej produkcji. Wielkością nie różniła się od małego damskiego kuferka, ale w środku mieściła się mała piła, młotek, ba, nawet woltomierz. Obok leżał komplet trzydziestu noży rzeźbiarskich. Zdumiałem się na widok tylu rodzajów ostrzy. Każde dłuto miało inny kształt, a przeznaczenia kilku z nich nie mogłem się domyślić. W porównaniu ze zgiełkiem, jaki panował w salonie gier, tutaj zdawało się być cicho jak we wnętrzu góry lodowej. Za ladą w głębi mrocznego sklepu siedział łysiejący właściciel w okularach i rozkręcał coś śrubokrętem.
Nagle postanowiłem wejść do sklepu. Zacząłem szukać obcinaczy do paznokci. Leżały obok kompletu brzytew i wyglądały jak kolekcja owadów. Zauważyłem wśród nich gładki prosty przedmiot z nierdzewnej stali, długości pięciu centymetrów. Nie miałem pojęcia, co należało zrobić, żeby obciąć nim paznokieć. Zaniosłem go do lady.
Kiedy stanąłem przed ladą, właściciel sklepu odłożył mikser, który właśnie rozkładał na części, i wyjaśnił mi, jak posługiwać się obcinaczem.
– Proszę spojrzeć. Zginamy najpierw tutaj, potem tutaj i proszę, mamy obcinacz.
– Rzeczywiście! – powiedziałem zdumiony. Kawałek metalu zamienił się w obcinacz.
– To dobra rzecz – powiedział, jakby zdradzał mi tajemnicę. – Wyrób Henkela, jeden wystarczy na całe życie. Niezastąpiony w podróży. Nie rdzewieje i nie tępi się. Może pan obciąć nim nawet pazury psa.
Zapłaciłem za obcinacz tysiąc osiemset jenów. Mężczyzna włożył go do małego czarnego futerału ze skóry. Kiedy wydał mi resztę, znów zajął się mikserem. Każdą śrubkę odkładał, zależnie od wielkości, na inny talerzyk. Wszystkie śrubki wyglądały na bardzo szczęśliwe.
Wróciłem do samochodu i czekałem na dziewczynę, słuchając Koncertu brandenburskiego. Zastanawiałem się, dlaczego śrubki na talerzykach wyglądały tak szczęśliwie. Może dlatego, że przestały być częścią miksera i odzyskały swój niezależny byt? A może zachwycił je biały talerzyk, na którym je położono? W każdym razie miło popatrzeć na przedmioty, które są szczęśliwe.
Wyjąłem obcinacz z kieszeni kurtki i spróbowałem złożyć go sam. Obciąłem na próbę koniuszek paznokcia, po czym schowałem obcinacz do futerału. Swoją drogą sklep z artykułami żelaznymi ma w sobie coś z akwarium.
Dochodziła szósta, z biblioteki zaczęli wychodzić ludzie. W większości byli to gimnazjaliści, trzymali w rękach sportowe torby podobne do mojej. Pewnie przyszli tu, żeby odrobić lekcje. Zdawało mi się, że w każdym z nich dostrzegam coś nienaturalnego. Jak gdyby gdzieś było czegoś za dużo, a w innym miejscu za mało. Ale być może w ich oczach to ja wyglądałem nienaturalnie?
Oprócz gimnazjalistów byli też starcy. To ten rodzaj starców, którzy spędzają niedzielne popołudnia w czytelni czasopism, a potem, naładowani wiedzą jak słonie, wracają do swych kochających rodzin, które czekają na nich z kolacją. W starcach nie wyczuwałem już tej nienaturalności.
Kiedy wyszli, usłyszałem wycie syreny dobiegające z pobliskiej fabryki. Była szósta. Słuchając tego dźwięku, poczułem nagle straszny głód. Od rana zjadłem tylko pół kanapki, małe ciastko i kilka ostryg. Wczoraj też prawie nic nie jadłem. Mój głód był jak wielka ziejąca czernią dziura. Oparłem się o fotel i wbiłem wzrok w niski sufit. Przez głowę przewijały mi się obrazy najrozmaitszych potraw. Przypomniałem sobie też śrubki na białym talerzyku. Gdyby tak polać je białym sosem i ozdobić talerz rukwią wodną, wyglądałyby całkiem smacznie.
Dziewczyna wyszła z biblioteki pięć po szóstej.
– To twój samochód? – zapytała.
– Nie, pożyczony – odparłem. – Podoba ci się?