– Rozumiem. Sam też już na to wpadłem. To świat niewyczerpanych możliwości. Tu wszystko jest i niczego nie ma.
Cień, który siedział obok mnie na śniegu, uważnie przyjrzał się mojej twarzy. Potem pokiwał głową. Śnieg sypał coraz gęściej. Zdaje się, że nadchodziła kolejna śnieżyca.
– Szukałem wyjścia drogą eliminacji – ciągnął dalej. – Bramę skreśliłem na początku. Nawet gdyby udało nam się przez nią uciec, Strażnik od razu by nas złapał. On zna tam każdą gałąź. Poza tym kiedy ktoś planuje ucieczkę, to brama jest pierwszą rzeczą, jaka przychodzi mu do głowy. To nie może być takie proste, wyjście musi znajdować się gdzieś indziej. Mur też odpada. Brama Wschodnia także. Tunel, którym rzeka wpływa do Miasta, przegrodzony jest kratą. Pozostaje tylko Południowa Topiel. Wydostaniemy się z Miasta razem z rzeką.
– Jesteś pewny?
– Tak, oczywiście. Czuję to. Pomyśl, każde inne miejsce jest dokładnie strzeżone, a Południowa Topiel nie, zupełnie jakby o niej zapomniano. Nawet nie jest ogrodzona. Nie wydaje ci się to dziwne? To strach broni do niej dostępu. Jeśli przezwyciężymy własny strach, pokonamy tym samym Miasto.
– Kiedy to zrozumiałeś?
– Kiedy pierwszy raz zobaczyłem rzekę. Tylko raz Strażnik zaprowadził mnie w pobliże Mostu Zachodniego. Wiesz, jak nie lubię tego Miasta, ale gdy zobaczyłem rzekę, nie poczułem do niej wrogości. Ona jest jakby samym życiem. Jeśli pójdziemy wzdłuż rzeki i powierzymy jej nasze ciała, z pewnością wydostaniemy się z Miasta i wrócimy do miejsca, w którym jest prawdziwe życie. Możesz mi zaufać?
– Mogę – powiedziałem. – Wierzę w to, co mówisz. Rzeka chyba naprawdę tam płynie. Do świata, z którego przyszliśmy. Myślę, że już potrafię sobie go przypomnieć. Pamiętam zapachy, dźwięki, rodzaje światła i tym podobne rzeczy. To wszystko dzięki piosence, którą przypomniałem sobie dziś w nocy.
– Nie wiem, czy to wspaniały świat – powiedział cień. – Ale jakikolwiek by był, to właśnie tam powinniśmy żyć. Są tam i dobre rzeczy, i złe. Są też i takie, które nie są ani dobre, ani złe. Urodziłeś się w tamtym świecie i tam powinieneś umrzeć. A kiedy umrzesz, ja zniknę razem z tobą. To właśnie naturalna kolej rzeczy.
– Chyba masz rację – powiedziałem.
Spojrzeliśmy jeszcze raz na Miasto. Lecz ani wieży, ani rzeki, ani mostu nie było widać za gęstą zasłoną śniegu, który sypał się z nieba w takiej ilości, że przypominał ogromny wodospad.
– Chyba powinniśmy już iść – powiedział cień. – Przy takiej pogodzie Strażnik może przerwać palenie i wrócić do domu wcześniej.
Skinąłem głową, wstałem i otrzepałem śnieg z czapki.
Hard-boiled wonderland – prażona kukurydza, Lord Jim, zniknięcie
Po drodze do parku kupiliśmy piwo w puszkach. Na pytanie sprzedawcy: „Jakie piwo?", dziewczyna odpowiedziała, że wszystko jedno, byle się pieniło i miało smak piwa. Ja byłem podobnego zdania. Bezchmurne niebo wyglądało tak, jakby dopiero dzisiaj zostało stworzone i był początek października. Czego więcej można wymagać w taki dzień od napoju, prócz tego, żeby się pienił i żeby miał smak piwa?
Zbywało mi jednak pieniędzy, więc kupiłem paczkę złożoną z sześciu piw Miller High Life. Złociste puszki błyszczały w promieniach jesiennego słońca. Do takiego poranka pasowałaby muzyka Duke'a Ellingtona. No, ale muzyka Ellingtona pasowałaby nawet do sylwestra na biegunie południowym. Prowadziłem samochód, gwiżdżąc do wtóru Lawrence'owi Brownowi w jego oryginalnej solówce z Do Nothin' Till You Hear from Me, a potem Johnny'emu Hodgesowi w Sophisticated Lady.
Zatrzymałem samochód przed parkiem Hibiya, położyliśmy się na trawniku i piliśmy piwo. W poniedziałkowy poranek park był pusty i cichy jak lotniskowiec, z którego odleciały wszystkie samoloty. Po trawie, jakby dla rozgrzewki, przechadzały się gołębie.
– Nie ma ani jednej chmury – powiedziałem.
– Jest. O tam. – Dziewczyna wskazała jedną jedyną białą chmurkę ponad Centrum Kultury. Wyglądała jak kawałek waty, który przyczepił się do gałęzi drzewa.
– Ta jest za mała, nie liczy się – powiedziałem.
Dziewczyna przystawiła dłoń do czoła i przyjrzała się chmurce.
– Masz rację, nie jest zbyt duża.
Jakiś czas przyglądaliśmy się niebu, potem otworzyliśmy puszki i wypiliśmy po jednym piwie.
– Dlaczego się rozwiodłeś? – zapytała.
– Bo nie mogłem siedzieć przy oknie, kiedy jechałem z żoną pociągiem.
– To żart?
– Tak, z Salingera.
– A tak naprawdę?
– To proste. Opuściła mnie pewnego letniego dnia po pięciu czy sześciu latach małżeństwa. Po prostu wyszła z domu i nie wróciła.
– Nigdy więcej jej nie spotkałeś?
– Właśnie. – Napiłem się piwa. – Nie miałem w zasadzie powodu, żeby się z nią spotykać.
– Jak wam się układało?
– Świetnie – odparłem, oglądając puszkę, którą trzymałem w ręce. – Ale to nie ma żadnego znaczenia. Można spać w jednym łóżku, ale kiedy trzeba zamknąć oczy, człowiek jest zawsze sam. Rozumiesz, o czym mówię?
– Tak, myślę, że rozumiem.
– Nie można chyba uogólniać, ale myślę, że ludzie dzielą się na dwie grupy, w zależności od pewnej wizji świata, jaką noszą w sobie. U jednych wizja ta jest doskonalą, u innych ograniczona. Ja zaliczam się do tych, których wizja jest ograniczona. To nieważne, którędy przebiega ta granica, ona zawsze musi gdzieś być. Ale, oczywiście, nie wszyscy myślą tak samo.
– Czy nie jest jednak tak, że ludzie, którzy myślą podobnie do ciebie, starają się przesunąć tę granicę jak najbardziej na zewnątrz?
– Być może. Ale nie ja. Niby dlaczego, tak jak wszyscy, muszę słuchać muzyki w stereo? Przecież to, że skrzypce będą po prawej, a kontrabas po lewej, niczego w samej muzyce nie zmieni. To tylko tani chwyt, który ma przyciągnąć naszą uwagę.
– Czy ty przypadkiem nie jesteś zbyt uparty?
– Ona też tak mówiła.
– Twoja żona?
– Tak. Że niby temat jest wyraźniejszy albo że słychać mniej zakłóceń. Piwo?
– Dziękuję.
Otworzyłem czwarte piwo i podałem je dziewczynie.
– Co myślisz o swoim życiu? – spytała, zaglądając do otworu w puszcze.
– Czytałaś Braci Karamazow?
– Tak, ale dawno temu.
– To świetna książka, radzę ci, przeczytaj ją jeszcze raz. Jest taka scena pod koniec, kiedy Alosza rozmawia z uczniem Krasotkinem i mówi mu mniej więcej tak: „Wiesz Kola, ty będziesz w życiu bardzo nieszczęśliwy. Ale tak w ogóle to powinieneś błogosławić to życie".
Dopiłem drugie piwo i po chwili otworzyłem następne.
– Jakoś nigdy nie mogłem się z tym pogodzić. Bo czy można „tak w ogóle" błogosławić nieszczęśliwe życie?
– I dlatego ograniczasz własne życie?
– Możliwe – odparłem. – To chyba ja powinienem zginąć w tym autobusie zamiast twojego męża.
Leżąc wciąż na trawniku, uniosłem głowę i spojrzałem w kierunku, gdzie przed chwilą znajdowała się chmurka. Już jej nie było. Przesłoniły ją liście drzewa.
– Czyja też mogłabym wejść do tej twojej ograniczonej wizji?
– zapytała.
– Oczywiście, każdy może do niej wejść i każdy może wyjść – odparłem. – To właśnie jej zaleta. Tylko wchodząc, wytrzyj buty i zamknij drzwi, kiedy będziesz wychodzić. Wszyscy tak robią.