Выбрать главу

Mock przywitał się z kolegami wylewnie i – powiesiwszy płaszcz i kapelusz na nowoczesnym wieszaku – usiadł przy zielonym stoliku. Za chwilę stał przed nim kieliszek likieru orzechowego i leżało trzynaście kart odliczonych wprawną ręką Völlingera, który w pierwszym robrze był jego partnerem.

– Jedno pik – zaczął Völlinger. Ebner, siedzący po prawej ręce Mocka, grzecznie spasował, Mock zaś, widząc czterokart pikowy z mariażem oraz trzeciego asa z waletem kier, podniósł kolor partnera do wysokości czterech. Pas Domagalli zakończył licytację. Domagalla zawistował w atu. Mock szybko ściągnął atuty, zaimpasował damę kier „pod siebie” i pokazał przeciwnikom karty.

– W nagrodę za dobry kierunek impasu otrzymuje pan żądaną przez siebie ekspertyzę – Völlinger podsunął w stronę Mocka ciemnoniebieską kopertę ozdobioną pieczęcią „H. Völlinger. Usługi i porady astrologiczne”.

– Dziękuję – uśmiechnął się Mock – za pochwałę i za ekspertyzę.

Völlinger nie zareagował. Z niepokojem wyglądał za okno i bębnił palcami po zielonym aksamitnym obiciu stołu. Mock schował kopertę do teczki obok materiałów dowodowych obu zbrodni i kartonowego skoroszytu z raportami swoich podwładnych. Ebner rozdał szybko karty. Po chwili musiał powtórzyć czynność, ponieważ Völlinger pomylił się i wziął, jako swoje, dwie karty Domagalli.

Obiegły trzy pasy.

– Dwa bez atu – otworzył Völlinger. Rozległ się szmer niekłamanego podziwu.

– Dawno nie miałem karty na taką odzywkę. Na takie dictum pozostaje mi tylko „pas” – westchnął Ebner.

Mock przyjrzał się uważnie swoim trzem trzecim królom i czwartemu waletowi pik.

– Szlemik bezatutowy – zamknął licytację, słysząc po lewej stronie gromką kontrę. Po dwóch pasach odwinął rekontrą, a po trzech kolejnych wyłożył karty na stół.

Domagalla zawistował królem pik i ta figura wzięła lewę. „Dlaczego nie zabił – pomyślał Mock. – Czyżby nie miał asa?” Domagalla walnął z całej siły asem pik. Po wzięciu kładącej lewy niedbale rzucił damę tego koloru. Mock zamknął oczy i nie otworzył ich do końca rozgrywki.

– Bez czterech – podsumował Ebner. – Dlaczego, na miłość boską, nie impasował pan damy karo, tylko grał pan z góry?

Völlinger jeszcze raz spojrzał w okno.

– Przepraszam pana, Mock – powiedział cicho. – Nie powinienem grać w tym miejscu.

– Dlaczego? – ironizował Domagalla. – Czyżby tędy przechodziły kosmiczne fluidy?

– Jest pan ignorantem w tych sprawach, Domagalla. Niechże pan zatem nie zabiera głosu.

– Możemy zamienić się miejscami i my będziemy grać na krótkim stole – zaproponował Ebner.

– Nie chodzi o miejsce przy stole. Chodzi o ten sklep.

– Co tez pan opowiada, Völlinger – Domagalla zaczął tasować karty. – Przecież nieraz graliśmy u Schaala.

– Ale najczęściej na zapleczu – Völlinger rozerwał sztywny, zaokrąglony kołnierzyk i poluzował krawat.

– Jestem dziś pańskim partnerem, Völlinger – Mock zapalił hawańskie cygaro. – Nie mam zamiaru przegrać masy pieniędzy tylko dlatego, że pan jest niedysponowany. Ma pan kaca, czy co? Herbercie – zwrócił się do Domagalli – ty mnie tutaj zaprosiłeś. Może wpadłeś na genialny pomysł – tu zaczął naśladować jego falset – damy Mockowi niedysponowanego partnera, a potem w trzech podzielimy się pieniędzmi. Tak? Chcieliście zagrać „na jelenia”, a tym jeleniem miał być dzisiaj Mock? – zajrzał pod stół. – Może tam zostawiłem swoje rogi?

Ebner i Domagalla wybuchnęli śmiechem, natomiast Völlingerowi daleko było do wesołości kolegów.

– To poważne oskarżenie – wysyczał. – Mock, czy pan mnie oskarża o oszustwo?

– Proszę się uspokoić, drogi panie Völlinger – Mock odkręcił w swoją stronę umocowaną pod blatem popielniczkę. – To dopiero drugie rozdanie. Przejęzyczył się pan. Powinien pan otworzyć „jedno bez atu”, nie „dwa”.

– Jeżeli będziemy dalej tu grali, będę popełniał jeszcze gorsze błędy. Ponieważ oskarża mnie pan, choćby w żartach, winien jestem panu wyjaśnienie. To przez ten dom naprzeciwko. Kiedyś tu graliśmy, to prawda, ale na zapleczu. Stamtąd nie widziałem tego domu.

Mock spojrzał przez okno i poczuł dziwne ukłucie w przeponie. Przez deszcz obmywający szybę zobaczył kamienicę „Pod Gryfami”. Przy stole zapadła cisza. Żaden z partnerów Völlingera nie lekceważył w głębi duszy jego przeczuć i transów. To dzięki nim bardzo często doprowadzali śledztwa do szczęśliwego końca.

– Völlinger, bardzo pana proszę, niech pan coś bliżej mi opowie o tym domu i o pańskich związanych z nim niepokojach – Mock pobladł wyraźnie. – Prowadzę sprawę o morderstwo, którego dokonano na tyłach tego domu.

– Czytałem o tym w gazecie – Völlinger wstał od stolika. – Wybaczcie mi, panowie, ale nie mogę tu zostać ani chwili dłużej.

Völlinger ukłonił się i wyszedł do szatni.

– Trudno – Domagalla po przedpołudniowej wizycie u pewnej młodej damy, która w archiwum kierowanego przez niego wydziału miała pokaźną kartotekę, był wyjątkowo wyrozumiały. – Zaraz znajdziemy czwartego.

– Będziecie musieli znaleźć trzeciego i czwartego – powiedział Mock i rzucił się za Völlingerem, odprowadzany złorzeczeniami Ebnera.

Astrologa już nie było w sklepie. Mock otworzył pugilares, wcisnął jakąś monetę w dłoń Schaala, przyjął od niego płaszcz i kapelusz i wybiegł na ulicę. Porywisty wiatr chlusnął ostrymi szpilkami deszczu. Radca kryminalny rozłożył parasol, lecz niedługo cieszył się tą osłoną. Wiatr szarpnął parasolem i wykręcił go na drugą stronę, wyginając druciane żebra. Jakiś mężczyzna w jasnym płaszczu borykał się z podobnym problemem. Był to Völlinger. Mock podbiegł do niego.

– Koniecznie muszę z panem porozmawiać – Mock starał się przekrzyczeć zakręcający na rogu tramwaj. – Wejdźmy gdzieś, gdzie nie będzie pan widział tego przeklętego domu. Tu jest mała knajpa – wskazał ręką na zadaszone łukowatym sklepieniem przejście do Stockgasse.

Uciekając przed wiatrem, który szalał w wąskich uliczkach koło ratusza, weszli do knajpy na Stockgasse 10 pod szyldem „Petruske Gastwirt”. Lokal wypełniony był po brzegi burszami, furmanami, złodziejami i jakimiś rzezimieszkami, którzy szybko pierzchnęli na widok Mocka. Dla radcy było w tej chwili istotne nie to, skąd oni mogli go znać, lecz to, że zwolnili jeden stolik. Wraz z Völlingerem zajął przy nim miejsce i kiwnął na ponurego kelnera, który swoją pracę uważał najwidoczniej za dopust boży. Ponurak postawił przed nimi dwie dymiące szklanice grzanego wina i udał się z powrotem za bar, wbijając udręczony wzrok w wielki słój wypełniony mętną zawiesiną, w którym pływały śledzie, ogórki i inne trudne do zidentyfikowania zakąski.

– Drogi panie Mock – Völlinger z widoczną przyjemnością pociągnął goździkowy specjał. – Dałem panu ekspertyzę astrologiczną. Po analizie kosmogramu pana i pańskiej żony wyznaczyłem kilka dat możliwego poczęcia państwa potomka. Pierwsza z nich jest za kilka dni.

– Bardzo panu dziękuję – powiedział Mock. – Ale wróćmy do brydża i kamienicy „Pod Gryfami”…