Выбрать главу

– Hallo? – usłyszała zniecierpliwiony głos Elisabeth.

– Dzień dobry, kochanie, chciałam ci powiedzieć, jak mi dobrze. – Sophie zaczerpnęła tchu. – Eberhard zachowywał się dziś rano jak młodożeniec w noc poślubną. Był nieśmiały i tulił się do mnie tak namiętnie, jakby to był ostatni raz. Był jednocześnie silny i trochę brute, jeżeli wiesz, co mam na myśli…

– To dobrze – westchnęła Elisabeth. – Oby ten stan trwał jak najdłużej. Boję się, kochanie, że jest to po prostu kolejny szczyt, po którym znajdziesz się ponownie w ciemnym wąwozie.

– Najciemniejsze wąwozy są niczym wobec takich szczytów – rozmarzyła się Sophie. – Poza tym Ebi coś mi dziś przyrzekł. Przestaje pić i spędza ze mną wieczory. Nie opuszcza mnie ani na chwilę. Mam nadzieję, że dotrzyma słowa.

– Wiesz, najdroższa, że kiedy już znajdziesz się w dole, możesz na mnie liczyć. Pamiętaj, jeżeli ten nowożeniec znów cię upokorzy, jestem do twojej dyspozycji. Zawsze czekam na telefon od ciebie – niezależnie od tego, czy jesteś szczęśliwa, czy smutna.

– Dziękuję ci, Elisabeth. Jeżeli jest dla mnie zły, spotykam się z tobą i z baronem. Mszczę się na nim. Kiedy się zemszczę, czuję się czysta wewnętrznie; moje serce jest wtedy tak niewinne, że nie mogę się gniewać i przebaczam mu – Sophie zaśmiała się cicho. – Wyobraź sobie, że te gorszące rzeczy, które robiłyśmy, uczyniły ze mnie wzór chrześcijańskiego miłosierdzia. Bez nich byłabym złośliwą, sfrustrowaną, zamkniętą w sobie Hausfrau…

– Cieszę się, że traktujesz to jak terapię. Och, to straszne, Sophie, ale ja chciałabym powtórzyć kiedyś to, co robiłyśmy u barona… – głos Elisabeth się załamał. – Czyli życzyłabym sobie, by ci się nie układało z mężem… Och, to straszne…

– Proszę cię, przestań!

– Nie mogę przestać – rozpłakała się Elisabeth. – Bo teraz, jeśli ci coś złego powiem o Eberhardzie, pomyślisz, że cię okłamuję, że chodzi mi tylko o powtórkę poniedziałku. A ja nie mogę milczeć, gdy coś wiem o twojej krzywdzie… Poza tym ty jesteś wobec mnie nieuczciwa. Wczoraj czułaś się dotknięta, skrzywdzona, gdy mój stróż powiedział, że ten Smolorz nas śledzi, a dziś rano oddałaś się mężowi… Czyli nie potrzebujesz żadnej psychoterapii!

– No więc nie musisz mieć wyrzutów sumienia – Sophie rozbolała głowa od wywodów przyjaciółki. Poczuła wzbierającą złość. – Nie wiem, o co ci chodzi. Czepiasz się, bo byłam dziś szczęśliwa, a ty jesteś ciągle nieszczęśliwa i nie masz nikogo, z kim czułabyś się dobrze i bezpiecznie? Poza tym, o ile pamiętam, Smolorz pytał o ciebie, o twoich kochanków, nie o mnie. Nie mogę więc gniewać się na Eberharda, że mnie śledzi, ponieważ nie wiem tego na pewno.

– Mylisz się – krzyknęła Elisabeth – jeśli sądzisz, że Mock ciebie nie śledzi. Wieczorem spotkał się z tym człowiekiem, Smolorzem, w restauracji. Wiem o tym od barona.

– No i co z tego, że się spotkał – powiedziała Sophie drwiąco. – Smolorz jest jego podwładnym. Może się z nim spotykać, gdzie chce.

– Nic nie rozumiesz! Posłuchaj mnie uważnie. Moritz zapłacił pewnej kobiecie siedzącej w tej restauracji, by ich podsłuchiwała. Niewiele słyszała, ale zapamiętała jedno. Wiesz, jakie słowa powtarzał ten podwładny? Chcesz wiedzieć?

– Tak – Sophie zmartwiała. – Chcę wiedzieć.

– Ten człowiek powtórzył kilkakrotnie „pańska żona” – Elisabeth aż krztusiła się ze wzburzenia. – Rozumiesz? Oni mówili o tobie. Smolorz cię śledził i relacjonował to, co wczoraj widział.

Sophie również się zakrztusiła i odłożyła słuchawkę na stolik. Wczesne przedpołudnie było równie piękne jak przed chwilą, Argos spał równie spokojnym snem, słońce ani na chwilę nie przestało świecić, tylko Sophie nie czuła już efektów miłosnego przebudzenia, smaku chrupiącej bułki ani zbawiennych skutków ciepłej kąpieli. Podniosła słuchawkę do ucha.

– Spotykasz się dzisiaj z baronem? – zapytała spokojnie.

– Tak. Moritz przyjedzie po mnie za dwa kwadranse – Elisabeth również się uspokoiła. – Jedziemy popływać.

– Lubię pływać – szepnęła Sophie.

WROCŁAW, ŚRODA 30 LISTOPADA, TRZY KWADRANSE NA DZIESIĄTĄ RANO

Stara artretyczka traciła już nadzieję na sprzedaż swojej specialite de la maison. Zupełnie niepotrzebnie. Oto bowiem ze stojącego przy krawężniku czarnego adlera wychyliła się dłoń z wystawionymi dwoma palcami. Rozpromieniona staruszka wręczyła dwa pączki Kurtowi Smolorzowi. Wachmistrz kryminalny zapłacił, odkręcił kurek termosu i nalał sobie trochę kawy, która była wystarczająco dobra, by zabić drożdżowy posmak niedopieczonych berlinek.

Smolorz zaczął żuć wolniej, kiedy pod kamienicę Mocka podjechał piaskowy mercedes, z którego wyskoczyła Elisabeth Pflüger. Podziwiał rozkołysaną grację jej bioder, które zniknęły w bramie, cudem unikając zderzenia z futryną. Po chwili obie przyjaciółki, jedna rozweselona, druga smutna i zadumana, wypełniły zapachem perfum wnętrze mercedesa. Kierujący autem baron von Hagenstahl podniósł do ust dłoń Sophie i zapuścił silnik. Smolorz bez żalu odłożył na siedzenie pasażera nadgryzioną berlinkę. Baron ruszył gwałtownie w zatłoczoną Rehdigerstrasse. Smolorz stał przez chwilę, nie mogąc włączyć się do ruchu. W końcu dostrzegł małą lukę, ryknął zaworami silnika i omal nie rozjechał przerażonego konia, który rzucił się z dyszlem na krawężnik. Smolorz, śmiejąc się ze smagnięcia biczem po dachu, jakie wymierzył adlerowi rozwścieczony woźnica, dodał gazu, skręcił w prawo, w Grabschenerstrasse, i wjechał pod wiadukt kolejowy. Zza dorożkarskich bud i dostawczych furgonów dostrzegł tył piaskowego mercedesa, który mijał właśnie skrzyżowanie z Hohenzollernstrasse. Kierujący ruchem policjant zatrzymał sznur pojazdów jadących od strony wiaduktu, wśród nich adlera. Smolorz zaczął gorączkowo analizować, czy jest w stanie dogonić mercedesa. Założył, że baron skręci na Sonnenplatz w prawo, i postanowił pojechać koło cyrku Buscha, by dogonić ściganych koło Domu Koncertowego na Gartenstrasse. Nie było to jednak konieczne. Mercedes zatrzymał się na rogu Grabschenerstrasse i Zietenstrasse.

Policjant dał znak „droga wolna”. Smolorz ruszył powoli. Baron znów wsiadł do samochodu, chowając pudełko z cygarami do kieszeni płaszcza. Smolorz przyhamował i znalazł się wprost za kołem zapasowym z piaskowym kołpakiem. Na Sonnenplatz pozwolił staremu daimlerowi wcisnąć się między siebie i mercedesa. Ten ostro przyśpieszył na Neue-Graupner-Strasse, skręcił w prawo i pojechał wzdłuż fosy staromiejskiej. Smolorz dzielił swoją uwagę pomiędzy mercedesa a nowo budowany, potężny gmach Prezydium Policji przy Schweidnitzer Stadtgraben. Przed domem towarowym Wertheima baron von Hagenstahl skręcił w lewo, a przed kościołem Bożego Ciała – w prawo. Minąwszy resursę kupiecką, zatrzymał się przed Zakładami Kąpielowymi na Zwingerstrasse. Smolorz zahamował gwałtownie przed resursą i wjechał na jej podjazd. Zatrzasnął drzwi automobilu, przebiegł ze sto metrów i ciężko dysząc, ukrył się za żywopłotem placu zabaw. Przez bezlistne gałęzie obserwował bramę masywnego budynku Zakładów Kąpielowych, w której przed chwilą zniknął baron von Hagenstahl z Sophie Mock i Elisabeth Pflüger. Smolorz wszedł do przedsionka, rozejrzał się dokoła. W westybulu było pusto. Umundurowany bileter był czujny. Podszedł szybko do Smolorza i oznajmił:

– Basen numer jeden wynajęty osobie prywatnej. Do dwunastej. Na basen numer dwa zaraz przyjdą uczniowie ze szkoły realnej. Może pan życzy sobie do łaźni parowej?

Smolorz odwrócił się i wyszedł. Było zimno. Bruk Zwingerstrasse pokrywał się wodnym pyłem. Od strony Wzgórza Liebicha zbliżała się dwójkami kolumna uczniów, którą zamykał wyprężony człowiek, z wyglądu – nauczyciel gimnastyki. Uczniowie przymaszerowali do bramy i wypełnili ją, burząc swój misterny szyk. Smolorz podszedł do nauczyciela i pokazał mu legitymację wrocławskiego Prezydium Policji.