– Wchodzę z wami – powiedział. Nauczyciel nie okazał najmniejszego zdziwienia.
Smolorz zrobił to, co zapowiedział, i kilka minut później tłoczył się w męskiej szatni basenu numer dwa. Zostawiwszy tam płaszcz, kapelusz i parasol, wyszedł na klatkę schodową i ostrożnie rozejrzał się za bileterem. Ten właśnie tłumaczył facetowi o byczym karku, gdzie jest szatnia dla gości łaźni parowej. Smolorz przebiegł szybko po ozdobionej kolumienkami galerii i stanął przed dwuskrzydłowymi drzwiami prowadzącymi na basen numer jeden. Były zamknięte. Wyjął wytrych i zrobił z niego użytek. Znalazł się na galerii dla publiczności. Lekko się wychylił i zlustrował basen. Wśród nagich nimf baraszkujących w wodzie nie zauważył ani Sophie Mock, ani Elisabeth Pflüger. Wspiął się po kilku schodkach i rozejrzał dokoła. Był na galerii biegnącej wzdłuż dłuższego boku basenu. Po jego prawej ręce rozciągał się rząd drzwi do szatni, po lewej biegła barierka zabezpieczająca przed wpadnięciem do wody. Galeria dochodziła do małej sali gimnastycznej. Dobiegały z niej dźwięki fortepianu i skrzypiec. To pomieszczenie szczególnie zainteresowało Smolorza, ponieważ dostrzegł w nim nagie ciała dwóch artystek. Niezauważone przejście do sali gimnastycznej graniczyło z cudem. Gdyby ruszył galerią, byłby widoczny jak na dłoni zarówno dla ćwiczących w sali, jak i dla pływających w basenie. Smolorz postanowił schować się na galerii dla publiczności i czekać na pojawienie się żony swojego szefa. Niestety, również i to było niewykonalne. Odwrót tarasował łysy, wąsaty olbrzym, w którego wielkiej dłoni prawie ginęła lufa przedwojennego lugera. Smolorz przeklinał własną głupotę. Zupełnie go nie zastanowiło, dlaczego baron sam kierował autem i gdzie się podział jego szofer.
– Jestem z policji – wachmistrz powiedział to bardzo powoli. – Teraz wyjmę legitymację z kieszeni.
– Niczego nie wyjmiesz, bracie – olbrzym uśmiechnął się łagodnie. – Idź prosto do tamtej sali gimnastycznej. Tylko uważaj, byś nie wpadł do basenu. Bardzo łatwo się utopić. Zwłaszcza jak się jest obciążonym ołowiem.
Smolorz się nie ruszał. Był pewien, że łysy nie zaryzykuje strzelaniny.
– Jestem z policji – powtórzył. – Mój szef wie, że tutaj jestem.
Olbrzym wykonał gwałtowny ruch. Smolorz dostrzegł jego rozczapierzoną dłoń na swojej kamizelce i poczuł silne pchnięcie. Upadł na zimne kafle galerii. Atakujący wykonał zamach nogą i Smolorz poczuł, że sunie po kaflach podłogi w stronę sali gimnastycznej. Próbował się podnieść, chwycić za barierkę lub drzwi od szatni. Po kolejnym kopniaku w krocze nie mógł tego uczynić. Obie dłonie zacisnął na zmaltretowanych jądrach. Olbrzym wciąż machał nogami. Smolorz toczył się jak kula w kręgielni po torze wyznaczonym przez barierę i ścianę szatni. Kiedy został dokopany do sali gimnastycznej, przyznał sobie rację. Łysy nie zaryzykował strzelaniny wśród rykoszetujących ścian.
WROCŁAW, ŚRODA 30 LISTOPADA, POŁUDNIE
Mock wyszedł bocznymi drzwiami z Archiwum Budowlanego Wrocławia przy Rossmarkt i przeciągnął się tak mocno, aż zatrzeszczały mu stawy. Stał na chodniku wąskiej uliczki i z irytacją wpatrywał się w toń kałuż ciętych ostrymi strugami deszczu.
Rozłożył parasol i przeskoczył ruchliwą Schlossstrasse, walając sobie błotem świeżo wypastowane zimowe buty. Sklął pod nosem daremną nadzieję na śnieg i zimę i spojrzał na zegarek. Głód przypomniał mu o porze obiadowej, co jeszcze bardziej go poirytowało. Ubliżył całemu światu pełnym głosem i poszedł dalej wzdłuż wschodniej pierzei Blücherplatz w stronę Rynku. Poruszał się w wartkim strumyku przechodniów, którzy przytrzymywali kapelusze lub miotali się wśród straganów, łapiąc wiatr w żagle parasoli. Po wejściu w Schmiedebrücke wiatr stał się mniej dokuczliwy. Mock skręcił w Ursulinenstrasse i wszedł do Prezydium Policji.
Ciężko sapiąc, wspiął się po szerokich schodach na trzecie piętro, gdzie za oszkloną ścianką działową znajdowały się dwa gabinety: Mühlhausa i jego własny. Bladolicy sekretarz, praktykant Ernst von Stetten, zerwał się usłużnie na widok Mocka.
– Było co? – zapytał Mock, wieszając przemoczoną odzież w sekretariacie.
– Ehlers zostawił dla pana radcy wszystkie zdjęcia. Poza tym nic nowego – odparł von Stetten, ustawiając parasol Mocka w stojaku z ciemnego drzewa, za mosiężną obejmą.
– Nic nowego, nic nowego – przedrzeźniał go Mock po wejściu do gabinetu. – W śledztwie też nic nowego. Ani na krok nie posunąłem się naprzód w sprawie Gelfrerta-Honnefeldera.
Mock zapalił cygaro i podsumował dzisiejsze przedpołudnie, wypełnione kurzem starych dokumentów budowlanych, schematami instalacji sanitarnych, niezrealizowanymi projektami osobowych i węglowych wind oraz suchymi objaśnieniami architektów i inżynierów. W ciągu trzech godzin nie znalazł niczego, co by mu się przydało w dalszym śledztwie. Najgorsze w tym wszystkim było to, że Mock właściwie nie wiedział, czego szuka.
– Co powiesz Mühlhausowi – mówił do siebie zdenerwowany – kiedy cię zapyta, co dzisiaj robiłeś?
Akurat na to pytanie odpowiedź była prosta: przejrzał wszystkie dokumenty dotyczące obu miejsc zbrodni. Poznał plany wszystkich kondygnacji, łącznie z piwnicami i strychem. Dowiedział się, co było wcześniej na miejscu obu kamienic, jak nawarstwiały się na siebie fundamenty, kto i komu odsprzedawał grunt i działki budowlane. Mühlhaus mógł postawić znacznie gorsze pytanie: po co? Usłyszałby wtedy skomplikowany filozoficzny wywód o triadzie: osoba-czas-miejsce. Ofiary są przypadkowe, czas nie jest przypadkowy. A zatem do sprawdzenia pozostaje tylko miejsce. Nie może być przypadkowe. „Coś musi łączyć oba miejsca – taką odpowiedź usłyszałby Mühlhaus. – Ale mimo przekopania Archiwum Budowlanego jeszcze nie wiem co”. Mock nie musiał się bardzo wysilać, by w wyobraźni usłyszeć ironiczny śmiech Mühlhausa. Przypomniał sobie w tym momencie, że Mühlhaus przebywał na naradzie u prezydenta policji Kleibömera i było mało prawdopodobne, iż spotka dziś Mocka i zada mu to trudne pytanie.
Śledczy odetchnął z ulgą i za pomocą żelaznego uchwytu biegnącego wzdłuż ramy okna otworzył lufcik. Potem zdjął marynarkę, rozpiął sztywny kołnierzyk, usiadł przy biurku i zaczął pisać na nowej maszynie do pisania „Olympia” nieistniejące wyrazy – przypadkowe zbitki liter. Mockowi najlepiej się myślało przy regularnym rytmie uderzeń czcionek. Na papierze pojawiły się pięcioliterowe wyrazy. Pięć uderzeń – spacja. Pięć uderzeń – spacja. Ernst von Stetten wiedział, że – dopóki maszyna „Olympia” będzie wygrywała ten osobliwy rytm – Mocka nie ma dla nikogo z wyjątkiem jego pięknej żony Sophie i starego Mühlhausa. Trwało to długo. Sekretarz kilku interesantów odpędził, kilku okłamał, innych uprzejmie przeprosił. Równo z dwoma uderzeniami zegara na kościele uniwersyteckim von Stetten usłyszał wykręcanie papieru z wałka spracowanej maszyny. Potem zapadła cisza.
„Stary myślał i wymyślił” – doszedł do wniosku.
Był to wniosek słuszny. Mock siedział wśród rozrzuconych kartek zapisanych równymi odcinkami liter, maczał stalówkę w dużym kałamarzu i pisał na odwrocie jednej z nich: „Badałeś miejsca mordu z punktu widzenia sztuki budowlanej – małe litery zaczerniały papier. – To był błąd. Jakie wyjaśnienie może być w planach i schematach? Ważna jest historia budynku. Nie historia rur, cegieł, piwnic, cementu, remontów i renowacji. Ważna jest historia ludzi, którzy tam mieszkają i mieszkali”.