– Och, kogo ja widzę?! – zakrzyknęła dama. – Czy to naprawdę pan, panie markizie? Och, co za zaszczyt! – afektowana dama odwróciła się do stojących za nią ludzi, by podzielić się z nimi swoim wspaniałym odkryciem. Jej uwagę przykuł stojący za nią Mock.
– To niewyobrażalne, drogi panie – damie pomyliło się i zamiast lorgnon do oka przyłożyła cygarniczkę. – Bileterem na dzisiejszym balu jest sam markiz Żorżyk de Leschamps-Brieux!
Najwyraźniej dotknięta niewielkim wrażeniem, jakie wywarła na radcy jej informacja, popłynęła w stronę foyer, wypuszczając dym jak parowiec, natomiast sam Żorżyk, oskarżony przez Mocka o picie wódki w szkole powszechnej, spojrzał pogardliwie na jego zaproszenie.
– A waszej ekscelencji, radcy kryminalnemu – Żorżyk powoli odczytywał z zaproszenia tytuły – przekazał swoje datki ów awanturnik, który usiłował wejść bez zaproszenia?
– Tak, ponieważ jestem abstynentem – odparł Mock i minął zdegustowanego Żorżyka.
WROCŁAW, ŚRODA 30 LISTOPADA, GODZINA DZIEWIĄTA WIECZOREM
Koncert dobroczynny miał się ku końcowi. Sophie, uszczęśliwiona owacjami, brakiem alkoholowej woni u męża oraz wyrazami podziwu, jakimi ją obdarzało w czasie antraktu najlepsze wrocławskie towarzystwo, zsunęła z dłoni rękawiczkę i pozwoliła, by suche i silne palce Eberharda przesuwały się lekko po gładkiej skórze jej dłoni. Mock zamknął oczy i rozpamiętywał występ Sophie, jej nieporuszony spokój przy fortepianie, jej zachowanie pełne powściągliwej elegancji, bez egzaltacji i dzikiego podrzucania głowy. Podziwiał nie tyle grę żony, ile linie jej ciała, wyeksponowane przez czarną obcisłą suknię. Zachwycał go profil Sophie z dumnym wzniesieniem koka, lekko wklęsła linia szyi, kruchość ramion, bliźniacza krągłość pośladków. Rozpierała go samcza duma. W czasie antraktu patrzył z góry na innych mężczyzn i nieustannie okrążał żonę, jakby chciał powiedzieć: „Nie zbliżać się – oznaczam swoje terytorium”.
Zabrzmiały ostatnie akordy Popołudnia fauna Debussy’ego. Zahuczały brawa. Mock, zamiast patrzeć na kłaniających się muzyków, podziwiał grację, z jaką Sophie składała dłonie do klaskania, wznosząc je wysoko ponad głowę. Szepnął jej kilka słów do ucha i opuścił szybko widownię. Pobiegł do garderoby, odebrał i wyłożył na ladę futro i toczek żony oraz swój płaszcz i kapelusz. Otworzył pudło z etolą z norek i wsunął ją do rękawa pachnącego perfumami okrycia Sophie. Potem ubrał się i czekał, przewiesiwszy przez ramię jej futro. Po chwili pojawiła się obok niego. Wypięła obfite piersi i wsunęła ręce w rękawy futra podawanego jej przez Eberharda.
– To nie jest moje futro – powiedziała przestraszona, wyjmując etolę z rękawa. – Ebi, portier się pomylił. Dał ci jakieś inne. Ja nie miałam etoli.
– To twoje futro – Mock miał minę gimnazjalisty, który rozsypał pinezki na krześle nielubianego nauczyciela. – I twoja etola.
– Dziękuję, kochany – Sophie podała mu dłoń do pocałowania.
Mock objął ją w talii i wyprowadził z Domu Koncertowego. Rozejrzał się dokoła i spostrzegł zaparkowanego adlera. Zatrzasnął drzwi za Sophie i usadowił się w fotelu kierowcy. Sophie głaskała etolę opuszkami palców. Mock objął żonę i namiętnie pocałował. Ona oddała mu pocałunek, po czym odsunęła się i wybuchła niepohamowanym śmiechem.
– Świetnie powiedziałeś temu Leschamps-Brieux – płakała ze śmiechu. – I, co najlepsze, trafiłeś w sedno. On rzeczywiście dużo pije… O niczym innym nie będzie się teraz we Wrocławiu mówiło… Tylko o twoim bon mot… Żorżyk pił w przedszkolu wódkę zamiast tranu… Już wszyscy się z tego śmiali w foyer.
Mock, nie panując nad sobą, przytulił Sophie tak mocno, że przez miękką etolę wyczuł drobny kształt jej ucha.
– Chodź, zrobimy to w samochodzie – szepnął.
– Oszalałeś, jest za zimno – zadyszała mu lekko do ucha. – Jedźmy do domu. Zrobię dla ciebie coś specjalnego.
Automobil z trudem ruszył z wilgotnej i lepkiej pościeli śniegu. Mock jechał bardzo powoli ulicą Höfchenstrasse, wlokąc się za potężnym furgonem, z którego jakiś opatulony w szynel człowiek sypał piasek na jezdnię. Mock wyprzedził go dopiero przed skrzyżowaniem z Moritzstrasse i ślizgając się po ubitej przez końskie kopyta Augustastrasse, dojechał bezpiecznie do Rehdigerplatz.
Śnieg przestał padać. Mock wyskoczył z auta i otworzył drzwi od strony pasażera. Jego żona bojaźliwie wetknęła obutą w pantofel stopę w lśniący zimny puch. Cofnęła nogę do samochodu.
– Zaraz przyniosę ci jakieś buty, kochanie – Mock podbiegł do bramy kamienicy. Nie wszedł jednak, lecz odwrócił się i podszedł znów do auta. Otworzył drzwi i ukucnął. Jedno ramię podłożył pod kolana Sophie, drugim otoczył jej plecy. Sophie roześmiała się, obejmując go za szyję. Mock sapnął i uniósł lekko żonę. Zachwiał się od jej ciężaru i przez chwilę łapał równowagę, rozstawiwszy szeroko nogi. Kiedy już mu się to udało, zaniósł Sophie do bramy i postawił ją na stopniu z napisem „Cave canem” [5]. Zamknął auto i wrócił z powrotem. Tam zatopił się przez chwilę w miękkim futrze, przyparł do kremowych kafelków delikatne ciało, tam jego biodra zostały opasane przez mocne uda, a szyja przez śliską etolę.
Nagle zapaliło się światło i rozległo się szczekanie psa doktora Patschkowskiego. Państwo Mock weszli na swoje drugie piętro, szokując wychodzącego z psem adwokata: ona obciągała suknię w dół na biodrach, on poprawiał włosy i ściągał z szyi etolę. Marta otworzyła im drzwi i – widząc ich nastroje – natychmiast udała się do służbówki, gdzie rozlegało się już chrapanie Adalberta. Eberhard i Sophie wtoczyli się do sypialni zwarci ciałami. Zaskoczony pies najpierw zaczął się cieszyć, a potem – widząc coś w rodzaju walki – warczeć. Sophie zamknęła mu drzwi przed nosem, pchnęła męża na tapczan i zabrała się do rozpinania licznych guzików jego garderoby. Zaczęła od płaszcza. Potem kapelusz poszybował w stronę drzwi. Następne w kolejności były spodnie.
Wtedy zadzwonił telefon.
– Marta odbierze – powiedziała Sophie. – Wie, co robimy, i na pewno powie, że nie ma nas w domu. – Telefon dzwonił uparcie. Marta nie odbierała.
– Nic nie może być teraz ważniejsze od ciebie – szepnął Mock. – Ktokolwiek dzwoni, spławię go.
Wstał i wyszedł do przedpokoju. Podniósł słuchawkę i milczał.
– Dobry wieczór, poproszę z radcą Mockiem – usłyszał nieznany sobie głos.
– Przy aparacie – mruknął.
– Panie radco, tu Willibald Hönness z kasyna hotelu „Cztery Pory Roku” – Mock rozpoznał teraz zniekształcony przez telefon głos jednego ze swoich informatorów. – Jest tu jakiś pijany młodzieniec. Dużo przegrywa w ruletkę. Przedstawił się jako Erwin Mock. Twierdzi, że jest pańskim bratankiem. Na tej podstawie udzielono mu kredytu. Jeżeli dalej będzie tak ostro grał, źle się to skończy. Wygląda na to, że przegrywa pieniądze, których nie ma.
– Posłuchaj, Hönness – Mock wyjął rewolwer ze ściennej szafki i wsunął go do wewnętrznej kieszeni płaszcza. – Zrób coś, by nie grał. W najgorszym wypadku przywal mu w ryj tak, by stracił przytomność. Ja zaraz będę.
Mock wszedł do sypialni i sięgnął po leżący na podłodze kapelusz, który wzbudzał nadzwyczajne zainteresowanie psa.
– Zaraz wrócę. Erwin jest w dużym niebezpieczeństwie.
Sophie ściągała sukienkę. Smuga tuszu do rzęs płynęła po jej policzku.
– Możesz nie wracać – jej głos brzmiał tak, jakby wcale nie płakała.