Mock sapnął znacznie głośniej i przycisnął ją do łóżka całym swoim ciężarem. Mięśnie twarzy Sophie lekko zwiotczały, a jej policzki przesunęły się nieznacznie ku zaróżowionym muszlom uszu. Z zaciśniętymi oczami wyglądała jak mała dziewczynka, która udaje, że śpi, lecz za chwilę wybuchnie śmiechem, by pokazać pochylonemu nad nią ojcu, jak świetny zrobiła mu dowcip. Sophie nie była dzieckiem, Mock – ojcem, a to, co się między nimi działo, nie przypominało niewinnej zabawy. Sophie myślała o małej dziewczynce w bieli, o jej nabrzmiałych od płaczu oczach, o jej piąstkach zaciśniętych kurczowo na płatkach róż i przerażeniu na widok oszalałych od rui samic. Mock myślał o kosmogramach, o gwiazdach i małym, nienarodzonym jeszcze Herbercie Mocku jadącym w niedzielę na kucyku po parku Południowym.
– Dziś jest dzień poczęcia – szeptał. – Wiesz, że na prostytutkach popełnia się wiele gwałtów.
– Ty skurwysynu! Ty chamie! – wrzasnęła. – Ty prostaku! Nie rób tego, pożałujesz!
Mock zrobił to. A potem żałował.
WROCŁAW, PIĄTEK 2 GRUDNIA, GODZINA SIÓDMA RANO
Mock bardzo żałował. Siedział nago w zamkniętej na klucz sypialni przy stygnącym piecu i przyciskał do twarzy koszulę nocną Sophie. Materiał był rozerwany w kilku miejscach. U stóp Mocka leżał pachnący jaśminem papier listowy zapełniony okrągłymi literami. „Ty łotrze i kanalio, za gwałt, którego się na mnie dopuściłeś, zapłacisz przed sądem Bożym. Teraz za życia – jedynie utratą swojej nędznej reputacji…”
Położył na zmierzwioną pościel koszulę nocną żony i rozejrzał się po pokoju. Patrzył na pustą toaletkę i na otwartą, ogołoconą z ubrań szafę, której zawiasy naoliwił ostatnio Adalbert. Przesunął językiem po podniebieniu. Nie było suche i chropawe. Wczoraj w nocy nie tknął żadnego trunku. Gdyby się upił, nie siedziałby teraz przy piecu. Jego język nie przesunąłby się po jamie ustnej w poszukiwaniu alkoholowych wspomnień. Tkwiłby zaciśnięty w ustach wisielca.
„Ty bezpłodny impotencie, zapamiętasz na długo tę datę – 1 grudnia 1927 roku. Na tym dniu skończyłam pisać swój pamiętnik, który jest rozpaczliwym wołaniem o poszanowanie godności żony i kobiety. Dokładnie opisałam przemoc, jakiej wobec mnie użyłeś…”
Leżał na tapczanie i przyglądał się w świetle nocnej lampki kilku jasnym włosom Sophie, które owijał wokół palca. Pierwszy poranek bez żony. Pierwszy poranek bez kaca. Zwlókł się z tapczanu na podłogę. Leżał na brzuchu na puszystym dywanie i zagarniał ramionami górę przedmiotów, którą Sophie usypała jak stos pogrzebowy. Były tam futra, które na jego prośbę ubierała na gołe ciało, biżuteria, perfumy, a nawet jedwabne pończochy.
„Nie potrzebuję prezentów od ciebie. Jedyne, co potrafisz, to otwierać swój pugilares i kupować sobie przebaczenie i miłość. Ale na moją cię już nie stać.
Ty stary, żałosny alkoholiku, nie mogłeś sprostać młodej kobiecie. Twój członek jest za mały. Są jednak w tym mieście tacy, którzy mogli uczynić mi zadość. Nawet nie masz pojęcia, ile razy i w jaki sposób zażywałam rozkoszy cielesnych w tym tygodniu, który ty uwieńczyłeś gwałtem na mnie. Nawet sobie tego nie wyobrażasz. Chcesz to wiedzieć? Dowiesz się wkrótce z tego pamiętnika, który potajemnie opublikuję, a moi przyjaciele rozprowadzą po wszystkich domach publicznych Niemiec. Nawet nie wiesz, do czego jestem zdolna. Z pamiętnika dowiesz się, ile życia wyssałam z Roberta, naszego służącego.”
Mock przytulił twarz do poduszki, którą wczoraj gryzła Sophie. W czasie policyjnej kariery prowadził cztery sprawy o żonobójstwo. W trzech wypadkach powodem zbrodni były kpiny żon z seksualnej sprawności mężów. Denatki, naigrawając się z małych rozmiarów mężowskiego berła, twierdziły, że zaspokojenia doznawały w objęciach innych mężczyzn. Mock sprawdzał te opowieści. Były to bez wyjątku fikcyjne historie, niestworzone fantazje – ostateczna broń, po którą sięgały maltretowane kobiety. Przypomniał sobie bezczelne spojrzenia, jakim obrzucał Sophie ich ostatni kamerdyner Robert. Pamiętał zapach perfum żony wypełniający służbówkę i przysięgi kamerdynera, że to zapach ulicznej dziewczyny.
Radca kryminalny chwycił się za głowę. Czy groźby Sophie były całkiem bezpodstawne? Czy rzeczywiście napisała pamiętnik o „zażywaniu przez siebie cielesnych rozkoszy”? Byłaby to lektura w sam raz dla burdelantów, a zatem opisane sytuacje musiałyby trafiać w ich potrzeby. Czy owe pornograficzne przeżycia były rzeczywistością, czy wymysłem arystokratki poniewieranej przez męża plebejusza, artystki ciemiężonej przez brutalnego filistra, gotowej do macierzyństwa kobiety bezskutecznie zniewalanej przez bezpłodnego samca? Na to pytanie tylko jeden człowiek znał odpowiedź, człowiek, którego zadaniem w mijającym tygodniu była rejestracja każdego kroku Sophie Mock.
WROCŁAW, PIĄTEK 2 GRUDNIA, GODZINA ÓSMA RANO
Mock wyszedł z Dworca Głównego tylnym wyjściem. Minął dyrekcję kolei żelaznej po prawej i oszronione drzewa Teichackerpark po lewej i przeciął Gustav-Freitag-Strasse. Zatrzymał się na skwerze naprzeciw Gimnazjum św. Elżbiety. Kupił papierosy w stojącym tam kiosku i usiadł na oszklonej mrozem ławce. Musiał odetchnąć, musiał powiązać przyczyny ze skutkami.
Nigdy mnie nie znajdziesz. Wreszcie jestem wolna. Wolna od ciebie i od tej cuchnącej śląskiej prowincji. Wyjeżdżam na zawsze.
Jego podejrzenia się potwierdziły. Schodzący z nocnej zmiany kasjer spojrzał na zdjęcie Sophie i rozpoznał ją jako kobietę, która około północy kupowała bilet na nocny pociąg do Berlina.
Mock skupiał na sobie spojrzenia spieszących się do szkoły gimnazjalistów, patrzyła na niego zalotnie sprzedawczyni z kiosku z gazetami i wyrobami tytoniowymi, ze słupa ogłoszeniowego przeszywał go wzrokiem ponury starzec, pod którego wizerunkiem widniał napis: „Ojciec duchowy książę Aleksiej von Orloff udowadnia rychłe nadejście Antychrysta. Jego zapowiedzi to odnawianie się zbrodni i kataklizmów”.
„Ma rację ten ojciec duchowy – pomyślał Mock. – Odnawiają się zbrodnie i kataklizmy. Mnie znów porzuciła kobieta, a Smolorz znów zaczął pić”.
Myśl o wachmistrzu kryminalnym przypomniała mu cel jego wyprawy do niezbyt lubianej przez niego dzielnicy za Dworcem Głównym. Poszedł prosto Malteserstrasse, mijając Gimnazjum św. Elżbiety oraz czerwonoceglastą szkołę ludową, i skręcił w prawo – w Lehmgrubenstrasse. Przeciął ją na ukos, uciekając przed tramwajem linii „6”, i wszedł do bramy kamienicy nr 25 stojącej naprzeciwko kościoła św. Henryka. Na czwartym piętrze w oficynie mieszkała Franziska Mirga, młoda Cyganka z Czech, której pięcioletni syn nosił piękne śląskie nazwisko Helmut Smolorz.
Na czwartym piętrze, naprzeciwko drzwi Franziski, w otwartym na oścież klozecie siedziała tęga starucha. Najwyraźniej intymność nie była tym, czego najbardziej by pragnęła. Jej spódnice układały się w fale u stóp muszli klozetowej, ręce opierały się o futrynę, a oczy uważnie lustrowały zasapanego Mocka. Ten, zanim zapukał do drzwi Franziski, przypomniał sobie utartą opinię o prawdomówności Cyganów i postanowił uczynić ze staruszki swoją informatorkę.
– Powiedzcie mi, babciu – krzyknął, zatykając nos – odwiedzał ktoś wczoraj wieczorem pannę Mirga?
– A jużci, odwiedzali ją, odwiedzali – staruszce błysnęły oczy. – Sami wojskowi i jeden cywil.
– A generał wśród nich był?
– A jużci, że był. Wszyscy byli. Sami wojskowi i jeden cywil.
Mock nolens volens musiał jednak polegać na kwestionowanej przez wielu prawdomówności Cyganów. Zapukał do drzwi tak mocno, że aż poruszył się wiszący na nich adwentowy wieniec. W szparze nad broniącym dostępu łańcuchem ukazała się twarz młodej kobiety. Na widok legitymacji policyjnej Franziska zasępiła się i zdjęła łańcuch. Mock znalazł się w kuchni. Na piecu stał garnek z mlekiem i czajnik. Para osiadała na suszących się dziecinnych ubrankach, na małym stosie porządnie poukładanego drewna na rozpałkę, na kuble wypełnionym węglem i na ścianach pokrytych zieloną farbą olejną. Zdjął kapelusz i rozpiął płaszcz.