– Tu będziemy rozmawiać? – zapytał z irytacją.
Franziska otworzyła drzwi do pokoju przedzielonego kotarą przedstawiającą zachód słońca nad morzem i statki bujające się na falach. Pomieszczenie wydzielone przez kotarę było prawie całkowicie zajęte przez kredens, trzydrzwiową szafę, stół i krzesła. Jedno z nich zajmował mały chłopiec i zajadał z apetytem kaszę mannę. Gdyby Kurt Smolorz chciał się wyprzeć swojego syna, musiałby zamienić się z kimś na głowę.
Malec patrzył na Mocka z przerażeniem. Policjant usiadł i pogłaskał go po rudawych, sztywnych włosach. Wiedział, że znalazł informatora. Słysząc, jak jego matka dźwięczy fajerkami, zapytał cicho:
– Powiedz mi, Helmutku, czy tatuś był tu wczoraj?
Franziska była czujna. Zestawiła z ognia mleko, weszła do pokoju i spojrzała na Mocka z nienawiścią. Chłopiec miał najwidoczniej dość jedzenia. Nic nie odpowiedział, zeskoczył z krzesła i wybiegł za kotarę. Mock usłyszał charakterystyczny szmer ciała upadającego na pierzynę. Uśmiechnął się, przypominając sobie skoki małego Eberharda z pieca na stos pierzyn przykrywających łóżko rodziców w małym domu w Wałbrzychu.
Nagle uśmiech zamarł mu na wargach. Mały Helmut wybuchnął płaczem. Krzyk wzmagał się i wibrował. Franziska weszła za kotarę i powiedziała coś po czesku do syna. Chłopiec płakał dalej, ale już nie krzyczał. Matka powtórzyła kilkakrotnie swoje słowa.
Mock przed rokiem przebywał dwa tygodnie w Pradze, gdzie prowadził szkolenie dla policjantów z Wydziału Kryminalnego tamtejszego Prezydium Policji. Wszyscy policjanci mówili biegle po niemiecku z austriackim akcentem. Mock nie poznał zatem prawie żadnego czeskiego czasownika, oprócz jednego, który prascy policjanci często wypowiadali z różnymi końcówkami. Było to słowo „zabit” (zabić). Teraz właśnie ono w jednej ze swoich form – poprzedzone przeczeniem „ne” – dźwięczało zza kotary, a towarzyszyło mu słowo międzynarodowe, spieszczenie, „papa”. Mock wysilił swój filologiczny umysł. „Tatuś” mógł być albo podmiotem do „zabić”, albo dopełnieniem. W pierwszym wypadku, zdanie Franziski należałoby rozumieć jako „tatuś nie zabija”, „tatuś nie zabił” lub „tatuś nie zabije”. W drugim – „nie zabija tatusia”, „nie zabił tatusia” lub „nie zabije tatusia”. Mock wyeliminował pierwszą możliwość, ponieważ trudno było sobie wyobrazić, by matka uspokajała dziecko takim osobliwym stwierdzeniem, że „tatuś nie zabije”, i przyjął możliwość drugą. Franziska Mirga mogła uspokajać syna jedynie zapewnieniem: „Nie zabije tatusia”.
Dziecko przestało płakać, a kobieta wyszła zza kotary i patrzyła na Mocka wyzywająco.
– Czy był tu wczoraj Kurt Smolorz? – ponowił pytanie.
– Nie. Od dawna go nie było. Pewnie u żony.
– Kłamiesz. Kiedyś, gdy się upijał, zawsze przychodził do ciebie. Wczoraj też był pijany. Mów, czy tu był i gdzie jest teraz.
Franziska milczała. Mockowi zrobiło się gorąco. Przed siedmioma laty, jako funkcjonariusz Wydziału Obyczajowego, przesłuchiwał pewną prostytutkę, która nie chciała podać miejsca pobytu swojego alfonsa podejrzanego o handel żywym towarem. Zniecierpliwiony ówczesny szef Mocka wystawił za okno jej roczne dziecko. Miłość matczyna zwyciężyła nad miłością do sutenera.
Czuł w potylicy stukanie małego młotka. Wyjął notes, szybko w nim napisał: „Masz mówić, gdzie jest, bo inaczej powiem małemu, że zabiję tatusia”, i podsunął go kobiecie. Po wściekłości na twarzy Franziski poznał, że dobrze rozszyfrował czeskie zdanie, którym uspokajała dziecko.
– Nic panu nie powiem – teraz była wystraszona.
Z kuchni buchała para z czajnika. Mock wstał i ruszył w stronę kotary. Zatrzymał się przed nią, wyjął z kieszeni kraciastą chustę i otarł nią spocony kark. Nie patrząc na Franziskę, skręcił do kuchni i wyszedł z mieszkania.
Siedząca na klozecie staruszka kiwnęła na niego palcem. Kiedy się zbliżył, wyszeptała:
– Wszyscy byli. Sami wojskowi, nawet jeden generał.
Mock chciał powiedzieć staruszce coś niemiłego. Musiał jednak oszczędzać nerwy. Dzisiejszy dzień będzie wypełniony wędrówką po knajpach i melinach w poszukiwaniu nowo narodzonego alkoholika.
WROCŁAW, PIĄTEK 2 GRUDNIA, GODZINA ÓSMA WIECZOREM
Karl Urbanek pracował już cztery lata jako szatniarz w varietes „Wappenhof” i codziennie po rozpoczęciu dyżuru wznosił do Boga modły dziękczynne za swą dobrą posadę. Od godziny starał się wysłać ku niebiosom codzienną porcję zaklęć i mrukliwych inkantacji, lecz dzisiaj nie udało mu się jeszcze wykonać modlitewnej normy. Tym razem przeszkodził mu pikolak Jager. Kiedy dochodził do piątego Ojcze nasz, do westybulu wpadł ów chłopiec i pośliznął się na wypolerowanej marmurowej posadzce, wykonując coś w rodzaju tanecznego pas. Urbanek z irytacją przerwał modlitwę i otworzył usta, aby wrzasnąć na pikolaka, który – jak sądził portier – z posadzki robił sobie ślizgawkę, zamiast z powagą wykonywać zawodowe obowiązki. Niespełniony pokutnik Urbanek nie dał się jednak ponieść irytacji, ponieważ po kilku sekundach namysłu stało się dla niego jasne, że Jager ślizgał się po posadzce zgoła nie z chęci zabawy. Naderwany kołnierz jego uniformu ozdobionego symbolami varietes „Wappenhof” oraz brak czapki świadczyły dobitnie, że Jager swoje stanowisko pracy na trotuarze przed wejściem do lokalu opuścił w sposób dość gwałtowny. Sprawił to – tu Urbanek nie miał najmniejszych wątpliwości – potężnie zbudowany facet, który właśnie cisnął na podłogę czapkę Jagera i z galanterią przepuszczał w obrotowych drzwiach krępego bruneta otrząsającego ze śniegu kapelusz oraz niewysokiego, drobnego człowieczka o wąskiej, lisiej twarzy.
– Próbowałem wytłumaczyć tym panom, że już nie ma miejsc na dzisiejszy występ… – piszczał pikolak, podnosząc swoją czapkę.
– Nie ma miejsca dla mnie? – zapytał brunet i spojrzał uważnie na szatniarza. – Powiedz, Urbanek, czy to prawda, że w tym tingel-tanglu nie ma miejsc dla mnie i dla moich przyjaciół?
Portier przyglądał się przez chwilę nowo przybyłym i po kilku sekundach w jego oczach pojawił się błysk przypomnienia.
– Ależ skądże znowu! – zakrzyknął szatniarz i surowo spojrzał na Jagera. – Pan radca Mock i jego przyjaciele są zawsze naszymi najmilszymi gośćmi. Proszę wybaczyć temu gamoniowi… Pracuje od niedawna i wcale nie szanuje swojej posady… Natychmiast moja służbowa loża dla pana radcy… Och, jak dawno pana radcy u nas nie było, chyba ze dwa lata…
Urbanek zaczął podrygiwać wokół Mocka i jego przyjaciół, usiłując odebrać od nich palta, lecz żaden z trzech mężczyzn najwyraźniej nie zamierzał się rozbierać.
– Masz rację, Urbanek – Mock oparł się przyjaźnie na ramieniu szatniarza i owionął go silnym zapachem alkoholu. – Trzy lata tutaj nie byłem… Ale loża nam niepotrzebna. Chciałem cię tylko o coś zapytać…
– Słucham pana radcę – Urbanek wszedł z powrotem za ladę portierni i dał znak Jagerowi, by zajął swoje stałe miejsce na trotuarze.
– Widziałeś tutaj dzisiaj wachmistrza kryminalnego Kurta Smolorza? – zapytał Mock.
– Nie wiem, kto to jest.