– To ciekawe, że nie wiesz, kto to jest – Mock z zainteresowaniem przyglądał się ciężkiej kotarze oddzielającej westybul od wejścia na widownię. – Rozumiem, że twój szef nie pozwala ci udzielać informacji o gościach, ale ja znam twojego szefa i jestem przekonany, że pochwali cię za pomoc, której mi udzielisz.
Kotara poruszyła się kilkakrotnie. Dochodziły zza niej przytłumione skoczne dźwięki. Mock podszedł do kotary i odsłonił ją gwałtownie. Wytłumiane przez gruby materiał słowa piosenki nagle stały się całkiem wyraźne i wszyscy poznali słynny szlagier o dwóch nierozłącznych przyjaciółkach, śpiewany w berlińskich teatrzykach przez Marlenę Dietrich i Claire Waldoff. Za kotarą stała dziewczyna sprzedająca papierosy. Na widok Mocka schowała coś szybko do białego fartuszka i zmieszana podeszła do lady szatniarza. Ubrana była jak pokojówka z hotelu, którego właściciel oszczędza na ubraniach dla swojego żeńskiego personelu. Podczas gdy Mock, porażony prowokującą krótkością jej sukienki, zastanawiał się, co by było, gdyby dziewczyna nagle musiała się schylić bez zginania nóg w kolanach, Urbanek wydawał jej nową porcję papierosów. Zimny powiew padający od obrotowych drzwi musiał jej najwyraźniej nie służyć, bo pociągała co chwilę zaczerwienionym nosem.
– Jak się z nią dzielisz? – zapytał portiera, gdy dziewczyna z powrotem znalazła się w gęstym od dymu powietrzu widowni. – Pół na pół?
– Nie rozumiem, o czym pan radca raczy mówić – Urbanek zrobił niewinną minę.
– Sądzisz, że nie domyślam się, co schowała w fartuszku? – Mock uśmiechnął się krzywo. – Myślisz, że nie wiem, że sprzedajesz na lewo własne fajki, a potem odpalasz dziewczynie jej dolę? Jak dużą? Wystarcza jej na kakao?
Zapadła cisza. „Bóg najwyraźniej mi dzisiaj nie sprzyja – pomyślał Urbanek. – Jest na mnie obrażony. To dlatego, że nie zdążyłem Mu dziś podziękować za moją posadę”. Przypomniał sobie miejsce swojej poprzedniej pracy – zagracony kantor w drukarni Böhm & Taussig, kolegów buchalterów w wygryzionych przez mole fartuchach, którzy bez zrozumienia czytali Kapitał Marksa. Potem powtarzali gniewne slogany w zadymionych salkach, wypełnionych rozwścieczonymi bezrobotnymi, których suchotnicze dzieci za całą rozrywkę miały trzepak na podwórku, alkoholikom z nieleczonym syfilisem, kieszonkowcom, którzy za ukradzione moniaki kupowali przychylność gruźliczych księżniczek nocy, których higiena ograniczała się do mosiężnej miski i poobijanego nocnika. Cały ten tłum chłonący jak gąbka ciemne tautologie demagogów infiltrowany był przez policyjnych agentów, którzy wypatrywali czujnie słabości swych potencjalnych współpracowników. Właśnie na takim zebraniu jeden z nich zwrócił uwagę na Karla Urbanka. Urbanek – przekonany na równi pieniędzmi, obietnicami i argumentami religijnymi – szybko zaczął wzbogacać swój ścisły umysł księgowego problemami bazy, nadbudowy, środków produkcji i pracy w procesie uczłowieczania małpy. Po kilkumiesięcznych intensywnych studiach Karl znalazł się w opuszczonym magazynie stoczni rzecznej na An der Viehweide, stanął na skrzynce po piwie, a jego mocny głos bluznął tak wielką nienawiścią do kapitalistów i burżujów, że towarzysze słuchali go w ekstazie, a agenci policyjni zaczęli się zastanawiać, czy jego działalność nie przyniesie skutków przeciwnych do zamierzonych. Po kilku tygodniach agent, który zwerbował Urbanka, gratulował sobie trafnej decyzji. Nowa gwiazda komunistycznego firmamentu zaskarbiła sobie taką przychylność towarzyszy, że ci po partyjnych mityngach odkrywali przed nim na tyłach spelun swe tajne zamiary. W 1925 roku Urbanek udaremnił zamach na dowódcę miejskiej komendantury Stahlhelmu, kapitana Butha, wydając jego uczestników, i doprowadził do fali aresztowań członków wrocławskiego oddziału KPD, którym udowodniono przynależność do organizacji terrorystycznej. W ręce policji wpadły wówczas zapalniki, lonty, ręczne granaty oraz materiały wybuchowe o tajemniczych nazwach ammonit 5, romperit C i chloratit 3. W podzięce Karl otrzymał przez policyjną protekcję posadę portiera w varietes „Wappenhof” i zapomniał bardzo szybko o kantorze cuchnącym płynem szczurobójczym. Teraz pod wpływem słów Mocka poczuł znów ten zapach. Zastanawiał się przez chwilę, czy poszedłby na współpracę z radcą kryminalnym, gdyby ten nie odkrył małej tajemnicy, jaka łączyła go z dziewczyną od papierosów. Spojrzał na uparte i nieco rozbawione oblicze Mocka i udzielił sobie w myślach odpowiedzi twierdzącej.
– Jak wygląda ten pan? – zapytał.
– Średniego wzrostu, rudy, krępy – Mock skupił się, usiłując odszukać w pamięci jakąś cechę charakterystyczną Smolorza. – W starym, powyginanym kapeluszu. Był pijany lub przynajmniej podpity.
– Tak, widziałem dziś takiego pana, koło szóstej – Urbanek przeżywał po raz drugi dzisiaj platońską anamnezę. – Był u Mitzi.
– W którym pokoju urzęduje ta Mitzi? – Mock wyciągnął z kieszeni pogniecionego papierosa i starał się nadać mu właściwy kształt
– Teraz jest z klientem – portier zawahał się i dodał świetnie opanowanym przymilnym tonem, okraszając wypowiedź rozdzierającym uśmiechem dużych, nierównych zębów: – Drodzy panowie, zobaczcie nasz rewelacyjny program artystyczny. Za chwilę będzie występować wrocławska Josephine Baker. Z nagim biustem. Jest na co popatrzeć. Gdy Mitzi będzie wolna, przyślę po panów pikolaka. Proszę zająć moją lożę służbową. Kelner panów zaprowadzi… A może zechcą panowie zamówić sznapsa na mój koszt? I bardzo pana proszę, panie radco – niech pan nikomu nie mówi o tych papierosach. Chcemy sobie trochę dorobić… Dziewczyna zbiera pieniądze na lepszą przyszłość… Jest godna lepszej przyszłości… Naprawdę…
– Będzie dobrze, jeśli uzbiera na wenerologa – mruknął Mock i odsunął kotarę. Urbanek spojrzał na niego bez wyrazu i wrócił do swoich modlitw.
Mock i jego dwaj towarzysze zostali zaprowadzeni do służbowej loży przez usłużnego obera, który całą pensję wydawał chyba na pomadę do wąsów. Mężczyźni, nie zdejmując kapeluszy ani płaszczy, rozpoczęli obserwację klientów varietes. Na scenie tańczyły, przytulały się i odskakiwały od siebie dwie aktoreczki w mocno podkasanych sukienkach. Niektórzy goście byli bardzo rozochoceni i wtórowali im z zapałem. Jakiś opasły jegomość przechylał się na boki i dyrygując potężnym cygarem, śpiewał z takim zaangażowaniem, że złota dewizka omal nie pękła na jego wzdętym brzuchu. Pamiętał jednak tylko pierwsze słowa piosenki: „Wenn die beste Freundin mit ner besten Freundin…” [11].
Kelnerzy uwijali się, roznosząc pęta weisswurstów i naręcza butelek. Wypomadowany ober doprowadził do wibracji sztywny od krochmalu ręcznik i postawił przed Mockiem butelkę śląskiej wódki, talerz z dymiącymi kartoflami i tacę, na której pocięta w plastry pierś kaczki pławiła się w sosie z żurawin. Sprawnym gestem nałożył mężczyznom po kilka kawałków i oddalił się tanecznym krokiem. Aktoreczki zbierały owacje, widzowie buchali potem dymem z cygar, a Mock zajął się jedzeniem kaczki, podlewając ją co chwilę zmrożoną wódką. Zupitza, potężnie zbudowany towarzysz radcy, sekundował mu w tym dzielnie, natomiast Wirth, niewysoki mężczyzna o lisiej twarzy, nie wypił ani kropli. Był to człowiek o bogatych możliwościach imaginacyjnych. Ilekroć czuł zapach alkoholu, stawała mu przed oczami pewna kopenhaska knajpa, w której za dużo wypił i – zamiast uciekać – niepotrzebnie podjął zaczepkę ze strony włoskich marynarzy i tylko swojemu przyjacielowi, niemowie Zupitzy, zawdzięczał przeżycie. Ilekroć czuł zapach wódki, przypominał sobie portowe spelunki, w których wraz z Zupitzą odbierali haracz od przemytników, i burdele, gdzie z racji hojności byli przyjmowani z otwartymi rękami. Dzisiaj w swej firmie w nadodrzańskim porcie rzecznym, która była jedynie przykrywką dla bandyckiego procederu, nie pozwalał pić żadnemu z podwładnych. Zupitza wykorzystywał zatem skwapliwie okazję i wychylał kieliszek za kieliszkiem.