Выбрать главу

Nagle zgasło światło i rozległ się odgłos tam-tamów. Dźwięk potężniał, a reflektory rozpalały się jeden za drugim i zamiatały światłem sufit, który – na wzór berlińskiego „Wintergarten” – był nocnym nieboskłonem z wymalowanymi na srebrno gwiazdami. Reflektory jak na komendę w jednym momencie omiotły scenę. W słupach światła sterczały palmy, a tancerka ubrana jedynie w spódniczkę z liści podskakiwała w szalonym tempie. Jej pomalowana na czarno skóra pokryła się szybko kropelkami potu. Gwałtowne poruszenia wydatnych piersi znakomicie się wpisywały w rytm ciała tańczącej i zapadały głęboko w pamięć wrocławskich filistrów. Nikt nie zwracał uwagi na tandetny pseudoegzotyczny sztafaż. Każdy w myślach przyciskał tancerkę do palmy, wprawiał w ruch swoje biodra i ją gwałcił. Towarzyszył temu wrzask małp dobiegający z potężnych tub patefonów stojących z przodu sceny.

Szept pikolaka przywrócił Mocka do rzeczywistości. Kiwnął palcem i jeszcze raz nastawił ucha. „Pokój 12” – zapamiętał i dał znak Wirthowi i Zupitzy. Wyszli z loży, zostawiając stygnącą kaczkę, ocieplającą się wódkę i rozpalonych statecznych ojców rodzin. Kiedy znaleźli się koło portierni, Urbanek wyskoczył przerażony i przepraszającym gestem rozłożył ręce.

– Najmocniej przepraszam – załkał. – Pikolak Jager powiadomił panów, że Mitzi jest wolna, a tymczasem gość wyszedł i zapłacił za dodatkowe pół godziny. Nie mogłem mu odmówić, to bardzo dobry klient… Jest pijany i pewnie nie sprostał ognistej Mitzi… Panowie, rozerwijcie się jeszcze trochę, napijcie…

Mock odsunął Urbanka i wszedł na schody prowadzące do pokojów. Szatniarz spojrzał na Wirtha i Zupitzę i odechciało mu się protestować. Na korytarzu wyłożonym czerwonym chodnikiem panowała cisza. Mock zapukał energicznie do drzwi pokoju.

– Zajęte! – usłyszał kobiecy głos. Zapukał jeszcze raz.

– Proszę się odczepić! Zapłaciłem! – klient musiał być wyjątkowo uprzejmym człowiekiem, który za dużo wypił, o czym świadczył jego ledwie zrozumiały bełkot Zupitza na znak Mocka cofnął się pod ścianę, rzucił do przodu i uderzył barkiem w drzwi. Rozległ się trzask i posypał tynk, lecz drzwi nie puściły. Zupitza już nie ponowił ataku, ponieważ podbiegł do nich Urbanek i otworzył je zapasowym kluczem. Widok, który ujrzeli, był żałosny. Mocno pijany nastolatek podciągał kalesony, Mitzi zaś siedziała w podwiniętej halce na brzegu żelaznego łóżka i zapalała obojętnie papierosa w długiej cygarniczce. Na widok radcy owinęła kapą krągłe biodra. Mock wszedł do pokoju i wciągnął w nozdrza woń kurzu i potu. Zamknął drzwi. Wirth i Zupitza zostali na korytarzu.

– Policja kryminalna – powiedział dość cicho, widząc, że nikogo nie musi straszyć swoją władzą. Chłopak zaplątał się w nogawki spodni i patrzył wokół bezradnie. Radca wiele razy był w burdelowych numerach i znał doskonale spłoszony wzrok klientów, których zawiodła męskość.

– Co jest, Willy? – rozległy się krzyki za oknem. – Tak ją ostro rżniesz, że ściany pękają?

Po tych słowach gruchnął śmiech, przerywany czkawką i beknięciami.

– To moi koledzy – chłopak wciskał zbyt małe buty i z każdą chwilą stawał się trzeźwiejszy. – Zrobili mi prezent. Opłacili dziewczynę, a ja nie mogę. Za dużo wypiłem.

– Ile masz lat? – zapytał go Mock, siadając na łóżku obok Mitzi.

– Siedemnaście.

– Chodzisz do gimnazjum?

– Nie – odparł chłopak i włożył marynarkę. Chwiał się jeszcze na nogach. – Jestem u krawca w terminie. Dzisiaj zdałem egzamin czeladniczy. Nie mam już forsy.

– I to miał być prezent za zdany egzamin? – Mock wypluł na podłogę niedopałek i spojrzał na chłopaka. Ten potwierdził skinieniem. – Dziś miałeś stać się prawdziwym mężczyzną, tak? Jeśli tego nie zrobisz, to kumple cię wyśmieją?

Zapytany skamieniał i schował twarz w dłonie. Mitzi roześmiała się głośno i spojrzała zachęcająco na Mocka, oczekując tego samego.

– Krzycz – powiedział cicho Mock.

– Co jest?! – ze zdziwienia pomalowane na czarno brwi Mitzi podjechały aż pod nasadę jej włosów. – Co za gówno mi wciskasz?

– Gównem jesteś ty – szepnął Mock i zlustrował uważnie jej zaczerwienione nozdrza. – A ja jestem policjantem. Krzycz tak, jakby ci ten mały ostro dogadzał.

Tym razem Mitzi nie okazała najmniejszego zdziwienia. Wydłubała papierosa z cygarniczki i rozpoczęła głośny koncert. Jej gardło rozrywały jęki i rzężenie. Uklękła na łóżku i zaczęła na nim skakać, nie przestając wydawać namiętnych pojękiwań. Kapa opadła z jej pulchnych bioder. Z podwórka doszły okrzyki uznania. Mock zamknął oczy i położył się na wznak na skołtunionej pościeli. Obok niego skakała Mitzi. Łóżko chwiało się na wszystkie strony jak dorożka, którą pędził z Sophie nocą przez park Szczytnicki. Było późne lato, Sophie ubrana w jasnozieloną sukienkę, a on w białe ubranie do tenisa. Poganiał dorożkarza i wpychał mu co chwilę do kieszeni garście banknotów. Wiał silny ciepły wiatr. Sophie, półleżąc na oparciu dorożki, w lewej dłoni ściskała butelkę szampana, a jej włosy ciężkimi snopami uderzały po jej pijanych oczach. Pierwszy raz Sophie westchnęła koło Japońskiego Ogrodu. Woźnica zaniepokoił się, lecz się nie odwrócił. Sophie nie panowała i nie chciała panować nad sobą. Woźnica zagryzł zęby i z furią uderzył konia. W pustej pergoli rozległy się gardłowe kobiece okrzyki i – odbijając się od kamiennych łuków – spłoszyły nieco zwierzę, którego grzbiet po raz pierwszy doznawał tylu batów. Sophie dotknęła ustami szyjki butelki, koń rzucił się nieco w bok i resztki szampana zabulgotały w jej krtani. Krople szlachetnego trunku dostały się do tchawicy i oskrzeli. Zesztywniała i zaczęła kaszleć. Przerażony Mock zapiął spodnie i zaczął wdmuchiwać w jej usta powietrze. To ostatnie, co zapamiętał: Hala Stulecia i zesztywniała Sophie. Nie pamiętał drogi do szpitala, nie pamiętał szybkiej reanimacji, jakiej poddano jego żonę, zapomniał, jak wyglądała dorożka i zmaltretowany koń. Przypominał sobie jedynie fiakra – starego Żyda, który wdzięczny za ogromną sumę i upokorzony orgiastycznymi krzykami Sophie ocierał z konia pianę.

Mock otworzył oczy, dał znak Mitzi, by przestała. Ta zaszlochała gwałtownie i ucichła. Z podwórka dobiegły odgłosy aprobaty.

– Wynoś się – powiedział do czeladnika krawieckiego. – Nie wytrzeszczaj na mnie gał i nie dziękuj mi. Po prostu wynoś się… Nie zamykaj drzwi i każ tu wejść moim ludziom.

Wirth i Zupitza pojawili się w numerze. Mitzi na ich widok poczuła zawstydzenie i znów zakryła kapą swoje pudenda. Obaj mężczyźni stali w drzwiach i patrzyli zaskoczeni na radcę, który wciąż leżał na poprzepalanej niedopałkami pościeli obok prostytutki.

Mock, nie wstając, obrócił głowę ku Mitzi i zapytał:

– Był u ciebie dzisiaj rudy, pijany facet. Co mówił i dokąd poszedł?

– Miałam pięciu klientów i ani jeden nie był rudy – odparła powoli Mitzi.

Mocka ogarnęła nuda. Poczuł się jak robotnik, który po raz tysięczny staje przy tej samej maszynie, po raz tysięczny umieszcza w imadle te same elementy, unieruchamia je i ściska. Ileż to razy widział zuchwałe spojrzenia alfonsów i nieruchome bandytów, ciężkie powieki morderców, rozbiegane oczy złodziei – a wszystkie one mówiły: „Odwal się, gliniarzu, i tak ci nic nie powiem!” Mock uzbrajał się w takich momentach w żelazny pręt, pałkę lub kastet, zdejmował surdut, podwijał rękawy, zakładał narękawki i gumowy fartuch, by się nie pobrudzić krwią. Te przygotowania zwykle nie wystarczały. Wtedy argumentami sentymentalnymi zaczynał przekonywać przesłuchiwanych. Siadał przy nich i bawiąc się pałką lub kastetem, mówił o ich chorych dzieciach, żonach, narzeczonych, zabiedzonych rodzicach i zamkniętych w więzieniach braciach. Obiecywał pomoc policji i uwolnienie od najpilniejszych trosk materialnych. Nieliczni dawali się przekonać i – patrząc ponuro w żeliwny zlew, jedyny przedmiot, który w pokoju przesłuchań pozwalał zatrzymać wzrok – wyszeptywali tajemnice, a Mock jak wrażliwy spowiednik długo potem z nimi rozmawiał i udzielał rozgrzeszenia. Wielu przestępców nie dawało się jednak zwieść argumentom sentymentalnym. Wtedy zrezygnowany radca zdejmował strój oprawcy i dostrzegał w zuchwałych oczach alfonsów, nieruchomych ślepiach bandytów, pod ciężkimi powiekami morderców błyski triumfu. Gasły one jednak szybko, gdy Mock stawał daleko od przesłuchiwanych i ledwo dosłyszalnym szeptem prezentował najmocniejsze argumenty. Były to barwnie opowiedziane historie ich dalszego życia, prawdziwe eposy bratobójczych, przestępczych walk, zatrważające proroctwa upokorzeń i gwałtów, które kończyły się plastycznie odmalowaną śmiercią na śmietniku lub w nurtach Odry z rybami wygryzającymi oczy. Kiedy to nie skutkowało, Mock wychodził z pokoju i przekazywał narzędzia tortur w ręce krzepkich funkcjonariuszy, którzy prawie nigdy nie zdejmowali gumowych fartuchów. Po kilku godzinach wracał i rozpoczynał znów na przemian łagodne i groźne perswazje. Obserwował z rozpaczą oczy ginące wśród napuchniętych guzów i czekał, aż gardła przesłuchiwanych – jak to powiedział Poeta – „napełnią się lepką ugodą”.