Mock o tym wszystkim wiedział doskonale, lecz – jako wiceszef innego wydziału – nie wtrącał się w sprawy „cementowników”, jak nazywano policjantów od narkotyków. Nikt go zatem nie znał u Gabi Zelt i nikt nie powinien zwracać na niego zbytniej uwagi. Tu się jednak Mock pomylił. Krótko po tym, jak znaleźli się za drzwiami, ozdobionymi szyldem ze sloganem reklamowym „Das beste aller Welt, der letzte Schluck bei Gabi Zelt ” [12], i usiedli przy długiej ławie z niestarannie oheblowanych desek, do Mocka podszedł wytworny mężczyzna i przesunął po nosie wymanikiurowanym palcem. Choć Mock znał ten znak, na jego twarzy odbiło się zdziwienie – po raz pierwszy w życiu został wzięty za handlarza kokainą. Szybko zrozumiał powód – zapomniał zdjąć kapelusza. Zrobił to zatem, odprawiając wytwornisia ruchem ręki. Zawiedziony narkoman zerknął pytająco na Wirtha i Zupitzę, ale nie dostrzegł w ich spojrzeniach nawet cienia zainteresowania.
Jeszcze jeden człowiek siedział w kapeluszu, lecz był tak zajęty figlowaniem z otyłą kobietą, że trudno było sądzić, iż przyszedł do knajpy w jakimkolwiek innym celu. Jegomość ten sięgał co chwila do dużego akwarium i wyciągał z niego rybkę. Następnie przybliżał się do dekoltu swojej towarzyszki, a ona przyjmowała trzepoczące się stworzenie pomiędzy uwolnione od biustonosza potężne piersi. Wówczas mężczyzna z dzikim okrzykiem zanurzał rękę w obfity biust i wyciągał rybkę ku słabemu aplauzowi kilku pijaków i załzawionego mandolinisty. Aplauz był słaby, ponieważ kobieta odstawiała ten numer od dwudziestu lat i wszyscy bywalcy podłych knajp znali go bardzo dobrze. Od niego wzięła zresztą swoje przezwisko – „Anna Złota Rybka”. Mockowi również nie był obcy ten figlarny „biuściasty cud”, a w miłośniku łowienia ryb bezbłędnie rozpoznał wachmistrza kryminalnego Kurta Smolorza, odrodzonego alkoholika.
Mock wypluł na klepisko łyk podłego piwa, które trąciło nieco benzyną, zapalił papierosa i czekał, aż Smolorz go dostrzeże. Stało się to niebawem. Smolorz, wracając od akwarium, spojrzał wesoło na trzech mężczyzn, którzy mu się uważnie przyglądali, i w jednej chwili stracił cały dobry humor. Mock wstał, minął Smolorza bez słowa i ruszył w stronę toalet, które mieściły się w ciemnym korytarzyku zastawionym skrzynkami po piwie i wódce, a kończącym się masywnymi drzwiami. Mock otworzył je i znalazł się na mikroskopijnym podwórku, na dnie ciemnej studni, której boki stanowiły pozbawione okien ściany szczytowe trzech kamienic. Schylił się i wystawił twarz ku zachmurzonemu niebu, skąd bardzo wolno leciał biały puch. Za chwilę stanął obok niego Smolorz. Wirth i Zupitza zostali w knajpie, zgodnie z poleceniem radcy, który nie życzył sobie żadnych świadków podczas rozmowy z podwładnym. Mock położył Smolorzowi ręce na ramionach i mimo bijącego od niego ostrego alkoholowego odoru przybliżył ku niemu twarz.
– Miałem dzisiaj ciężki dzień. W nocy odeszła ode mnie żona. Mój bliski współpracownik, który miał ją śledzić, nie robił tego, lecz pił. Jedyny człowiek, któremu ufałem, nie wykonał mojego tajnego polecenia. W zamian za to złamał uroczyste, podpisane w kościele, przyrzeczenie abstynencji.
Mock nie wytrzymał wódczanej woni, odsunął się od Smolorza i wetknął mu w usta papierosa. Wachmistrz zachwiał się do przodu i do tyłu i byłby upadł, gdyby jego plecy nie znalazły oparcia w ceglanej ścianie.
– Moja żona zdradzała mnie. Mój przyjaciel musi coś na ten temat wiedzieć, lecz nie chce mi nic wyznać – kontynuował Mock. – Ale teraz mi wszystko powie, łącznie z tym, dlaczego zaczął pić.
Smolorz przesunął palcami po twarzy i odgarnął z czoła wilgotne od śniegu kosmyki włosów. Na próżno usiłował je zaczesać. Jego twarz była bez wyrazu.
– Miałem dziś ciężki dzień – głos Mocka przechodził w szept. – W moim imadle była pewna Cyganka, pewien szatniarz, kurwa i bandyta. Jestem zmęczony i znudzony szantażowaniem ludzi. Nie zmuszaj mnie, bym to zrobił. Będę się czuł parszywie, kiedy zacznę cisnąć kogoś, kto jest lub był mi bliski. Oszczędź mi tego, proszę…
Smolorz dobrze wiedział, że szept Mocka zwiastuje wyższy stopień przesłuchiwania – przedstawienie argumentów nie do odparcia. Wspomnienie o Franzisce uświadomiło Smolorzowi, że Mock takie argumenty posiada.
– Taak – wybełkotał. – Orgie. Baron von Hagenstahl, Elisabeth Pflüger i pańska żona. One z baronem i ze sobą. Kakao.
Umysł Mocka w trudnych sytuacjach szukał oparcia w tym, co stałe i niezniszczalne. Przypominał sobie swe najlepsze lata młodości: uniwersytet, starych, siwych, wiecznie skłóconych ze sobą profesorów, zapach przemoczonych palt, seminaria, na których dyskutowano po łacinie, i całe stronice wykutych na pamięć starożytnych wierszy. Powracało jedno miejsce z Lukrecjusza, w którym mowa była o „płonących ścianach świata”. Teraz płonął mur otaczający podwórko. Cegły, na których oparł dłonie, paliły, a płatki śniegu spadały mu na głowę, parząc go jak kropelki roztopionego oleju. „Lukrecjusz pisał w innym miejscu – pomyślał Mock – o miłości jako tragicznym i wiecznym niespełnieniu. O kochankach, którzy kąsają się wzajemnie, by po chwili znów marzyć o ponownych ugryzieniach”. Przypomniał sobie historię beznadziejnie zakochanego rzymskiego poety, jednego z pierwszych poetes maudits, który popełnił samobójstwo w wieku czterdziestu czterech lat. Pomyślał o swoich czterdziestu czterech latach i o małym pistolecie Walther obciążającym wewnętrzną kieszeń marynarki. Świat płonął, a między flammantia moenia mundi [13] stał zdradzany mąż, żałosny rogacz, nędzny i bezpłodny manipulator.
– Na basenie – dukał dalej Smolorz. – Goryl barona złapał mnie. Musiałem się rozebrać. Sala gimnastyczna. Drabinki. Tam zrobili mi zdjęcie. Ja goły z kutasem w łapie. Potem na tle tych samych drabinek pańska żona z otwartymi ustami. Powiedzieli: „Przestań śledzić, bo inaczej Mock dostanie zdjęcie. Fotomontaż. Na nim jego żona i ty…”
Świat płonął, kochankowie odgryzali sobie wargi, wiarołomne żony zdradzały mężów na basenach, muzykalne blondynki o łagodnym dziecinnym głosie klękały przed szukającymi podniet arystokratami, a przyjaciele zapominali o swej przyjaźni. Świat płonął, a Lukrecjusz – piewca ognia – zażywał jakiś narkotyk, który miał go uczynić atrakcyjniejszym dla zimnej wybranki i który był jednocześnie przyczyną jego obłędu. Świat płonął, a obojętni bogowie siedzieli apatycznie, bezczynnie i bezcelowo w luksusowych międzyświatach.
Mock wyjął walthera i przyłożył do zlepionych śniegiem włosów Smolorza. Ten odwrócił się twarzą do ściany. Mock odbezpieczył. W nędznym pokoiku rudowłosy malec jadł kaszkę mannę. „On zabije tatusia?” – zapytał po czesku młodą Cygankę. Mock schował z powrotem rewolwer i usiadł na śniegu. Był pijany, w kieszeni płaszcza czuł ciężar walthera. Ciemną studnię wypełniał powoli dywan śniegu. Smolorz czekał na wykonanie wyroku, a Mock położył się na ziemi i przycisnął do niej twarz. Po pięciu minutach wstał i kazał Smolorzowi się odwrócić. Podwładny drżał ze strachu.
– Nie miałem z nią nic. To fotomontaż – wychrypiał.
– Posłuchajcie mnie, Smolorz – Mock otrząsał śnieg z płaszcza – przestańcie pić i śledźcie dalej von Hagenstahla. Może moja żona będzie się z nim kontaktowała. Nawet jeśli baron was zauważy i spełni groźbę, możecie być spokojni. Po prostu dostanę fotomontaż. Już o tym wiem i nic wam nie zrobię. A teraz wytrzeźwiejcie i idźcie krok w krok za baronem von Hagenstahlem. To wszystko.