Mock poczuł w ustach gorzki smak wyrzutów sumienia i zawrócił. Nie poszedł na dworzec, skąd za pół godziny odjeżdżał pociąg do Berlina – pozwolił Rainerowi Knüferowi samemu szukać wiarołomnej Sophie w mieście Marleny Dietrich. Niedaleko straganu, gdzie w zimowym, ostrym słońcu migał bagnet sprzedawcy śląskich gęsi, wyrzucił do śmieci bilet na pociąg do miasta nad Szprewą, gdzie zamiast „g” wymawiają „j”, i pozostał w mieście nad Odrą, gdzie na „łóżko” mówią „Poocht”. Zawrócił w Messerstrasse, rzucił do połowy opróżnioną flaszkę dereniówki jakiemuś żebrakowi, który siedział pod kamienicą „Pod Trzema Różami”, i powlókł się w stronę Prezydium Policji – ponury i milczący radca kryminalny, który nade wszystko cenił porządek w aktach.
WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 9 GRUDNIA, GODZINA DZIESIĄTA RANO
W gabinecie Mühlhausa byli wszyscy policjanci z komisji zabójstw oprócz Smolorza. Grupę uzupełniali Reinert i Kleinfeld, detektywi do specjalnych poruczeń, podlegający bezpośrednio Mühlhausowi. Z filiżanek dymiły kawa i mleko. W ostrym słońcu kręciły się leniwie słupy tytoniowego dymu.
– Jakieś pomysły? – zapytał Mühlhaus.
Milczeli. W głowach im huczało od wywodów Mocka. Sposób, miejsce i czas. Tylko to jest ważne. Ofiara jest nieistotna, przypadkowa. Tak brzmiała teza Mocka, której nie akceptował nikt oprócz jej twórcy. Ten – zmęczony dwoma kwadransami nadaremnego przekonywania, myślami o Sophie, wspomnieniem krwawej rany bezimiennej prostytutki, kilkoma solidnymi łykami dereniówki – patrzył na Reinerta, Kleinfelda, Ehlersa i Meinerera i dostrzegał w ich oczach rezygnację i znudzenie. To ostatnie uczucie trzej policjanci dzielili ze starym Żydem, stenografem Hermannem Lewinem, który splótł ręce na brzuchu, a jego kciuki błyskawicznie kręciły się wokół siebie. Mock nalał sobie jeszcze jedną filiżankę gorącego mleka i sięgnął po tackę z cukierkami czekoladowymi, która stała na koronkowej serwetce. Mühlhausowi zamknęły się czerwone, napuchnięte powieki. Jedynie strugi dymu wzbijające się ku sufitowi z zakratowanego cybucha jego fajki świadczyły o gorączkowej pracy mózgu.
– Mam was, panowie, wywoływać do odpowiedzi jak uczniaków? – szef otworzył oczy i szepnął złowieszczo.
– Radca Mock przedstawił swoją hipotezę. Wszyscy się z nią zgadzają? Nikt nie ma żadnych uwag? A może zdopinguję panów, gdy powtórzę uwagi burmistrza i prezydenta policji, którzy na wieść o śmierci rajcy Geissena stracili do nas cierpliwość? Reinert, co pan o tym wszystkim sądzi?
– Niech się pan nie boi, Reinert – powiedział Mock, przełykając z grymasem mleczno-czekoladową gęstą zawiesinę. – Jeżeli ma pan inne zdanie niż ja, niech pan je śmiało przedstawi. Nie będę tupał ze złości.
– Tak. Mam inne zdanie – powiedział dobitnie Reinert. – Co z tego, że wszystkie ofiary wykonywały inny zawód i rażąco różniły się wykształceniem, zainteresowaniami i poglądami politycznymi? Jest coś, co łączy ludzi niezależnie od tego wszystkiego. Są to nałogi: niszczące, jak na przykład hazard, zboczenia, alkohol, narkotyki, i łagodne – na przykład wszelkiego rodzaju hobby. Tym tropem musimy pójść. Zbadać przeszłość ofiar i ustalić, co je łączyło.
Reinert umilkł. Mock nie przejawiał najmniejszej ochoty do polemiki. Wypijał kolejną filiżankę mleka i obserwował szybkie ruchy wiecznego pióra, którym stenograf Lewin utrwalał wypowiedź Reinerta.
– Teraz pana wywołuję do odpowiedzi. – W fajce Mühlhausa zabulgotała ślina, kiedy spojrzał na Kleinfelda. – Po tym, jak wszyscy przedstawią swój punkt widzenia, podejmę decyzję, którym tropem pójdziemy.
– Panowie, przez chwilę spójrzmy na daty morderstw i na miejsca zbrodni – Kleinfeld przecierał binokle. – Ale nie w rozumieniu radcy Mocka. Pierwszego trupa, zamurowanego w warsztacie szewskim, najtrudniej było odkryć. To był prawdziwy przypadek, że ktoś powiedział szewcowi o śmierdzących jajkach zamurowanych w ścianie i ten rozwalił ją kilofem. Szewc mógł albo machnąć na wszystko ręką i dalej pracować w smrodzie, albo znaleźć inny warsztat. I kolejny rzemieślnik wynajmujący tę norę mógłby postąpić tak samo. Skargi składane właścicielowi kamienicy nie musiałyby wcale doprowadzić do odkrycia trupa. Właściciel szukałby czegoś w kanalizacji i na tym sprawa by się kończyła. W końcu jakiś rzemieślnik nie przejąłby się smrodem i pracowałby spokojnie, ciesząc się, że ma warsztat w doskonałym punkcie miasta. Krótko mówiąc, ciało Gelfrerta mogłoby zostać nigdy nieodkryte. A co powiecie, panowie, o Honnefelderze i Geissenie?…
– Tak jest – Reinert aż podskoczył, rozlewając nieco kawy na spodek filiżanki. – Honnefelder został zabity we własnym mieszkaniu. Znalezienie go było zatem pewne, lecz mogło nastąpić dopiero wtedy, gdy smród trupa stałby się dla sąsiadów nie do zniesienia…
– A Geissen? – Kleinfeld zaczął stukać krogulczymi paznokciami o blat biurka.
– Znalezienie Geissena było absolutnie pewne – Mock włączył się do dyskusji. – I to pół godziny po popełnieniu zbrodni, wtedy gdy strażnik wejdzie do numeru, by przypomnieć klientowi o przekroczeniu limitu czasowego…
– Czyli widzimy jakby stopniowanie – Kleinfeld z wyraźnym zadowoleniem przyjął zainteresowanie Mocka. – Pierwszy mord mógłby zostać odkryty po bardzo długim czasie lub nigdy nieodkryty, drugi – z pewnością odkryty, lecz po dłuższym czasie, trzeci – z pewnością odkryty, po półgodzinie. Jak wyjaśnić to regularne skracanie czasu?
– Ma pan jakieś propozycje? – Mühlhaus wystukiwał fajkę w kryształowej popielnicy.
– Mam – powiedział Kleinfeld z wahaniem. – Morderca wystraszył się, że nie znajdziemy pierwszej ofiary, i dlatego zabił drugą…
– To oczywiste – przerwał mu Mock. – Chce nam zwrócić uwagę na daty. Gdybyśmy nie znaleźli ofiary, nie zrozumielibyśmy przesłania mordercy, które tkwi na kartkach kalendarza.
– Myślę, że zabójca chce się do nas zbliżyć – ciągnął Kleinfeld, niezrażony ironicznym uśmiechem Mocka. – Czytałem kiedyś w „Archiv für Kriminologie” relację o seryjnych mordercach w Ameryce. Niektórzy z nich podświadomie chcą być złapani i ukarani za swoje zbrodnie. Dotyczy to zwłaszcza zbrodniarzy, którzy byli bardzo surowo wychowani w poczuciu winy, kary i grzechu. Wygląda na to, że nasz poszukiwany działa tak, jakby chciał, byśmy wpadli na jego trop. Aby to jednak ustalić z całą pewnością, musimy poznać jego psychikę.
– Ale jak poznać psychikę człowieka, którego w ogóle nie znamy? – Meinerer, ku ledwo ukrywanej niechęci Mocka, po raz pierwszy okazał zainteresowanie sprawą.
– Musimy poprosić jakiegoś psychiatrę, który miał do czynienia ze zbrodniarzami, o hipotezę, o próbę ekspertyzy – powiedział powoli Kleinfeld. – Niech nam napisze coś w rodzaju raportu: co może znaczyć wspomniane przeze mnie skracanie czasu, dlaczego morduje w sposób tak wymyślny, co w końcu mogą znaczyć te kartki z kalendarza. We Wrocławiu nie było do tej pory seryjnych morderców. Sprowadźmy kopie akt seryjnych morderców z całych Niemiec, na przykład Grossmanna, Haarmanna – rzeźnika z Hanoweru – i innych. Niech nasz ekspert je przeczyta. Może znajdzie jakieś podobieństwa. To wszystko, Herr Kriminaldirektor, co przyszło mi do głowy.
– Niemało – zauważył z uśmiechem Mühlhaus. – A co powiedzą nam najbliżsi współpracownicy radcy?
„Nic innego, czego nie powiedziałby Mock” – mówiła wyraźnie mina milczącego Ehlersa. Natomiast Meinerer miał coś do dodania.
– Myślę, że trzeba by sprawdzić te daty pod kątem znaczenia liczb. Może mają one znaczenie symboliczne. Należałoby zatrudnić jakiegoś znawcę kabały.