Kleks kapnął na stenogram Lewina. Stary stenograf najpierw westchnął, a potem rozpostarł ręce, wyciągnął je ku niebu i krzyknął:
– No nie, nie wytrzymam, gdy słyszę takie głupoty! On chce – pokazał palcem na Meinerera – zatrudnić kabalistę! Czy pan w ogóle wie, co to jest kabała?!
– Czy ktoś pana prosił o zdanie, Lewin? – zapytał chłodno Meinerer. – Niech się pan skupi na swoich obowiązkach.
– Coś panu powiem – roześmiał się głośno stenograf, który z powodu ostrego języka był ulubieńcem Mühlhausa. – Poddam panu inną myśl. Proszę połączyć miejsca zbrodni na mapie liniami. Wyjdzie panu z pewnością jakiś tajemny znak. Symbol sekty… Co, spróbujemy?… – mówiąc to, podszedł do mapy Wrocławia wiszącej na ścianie.
– Tak, spróbujemy – powiedział poważnie Mock. – Rynek 2 – kamienica „Pod Gryfami”, Burgfeld 4 i Taschenstrasse 23-24. No, co się pan tak patrzy, Lewin… Niech pan wetknie w te miejsca szpilki…
– Czyżby pan radca miał w szkole najgorszą notę z geometrii? – odezwał się zdumiony Lewin. – Tak czy siak wyjdzie trójkąt. Trzy miejsca – trzy wierzchołki.
Mock, nie zwracając uwagi na gderanie stenografa, wstał, podszedł do mapy i wbił trzy szpilki w trzy miejsca zbrodni. Wyszedł trójkąt rozwartokątny. Mock patrzył przez chwilę na kolorowe łepki, następnie zbliżył się do wieszaka, zdjął z niego swoje palto i kapelusz, po czym skierował się ku drzwiom.
– Mock, dokąd pan idzie? – warknął Mühlhaus. – Odprawa się jeszcze nie skończyła.
– Drodzy panowie, te wszystkie budynki znajdują się na obszarze ograniczonym starą fosą – powiedział cicho, wpatrując się w mapę. Sekundę później opuścił gabinet swojego szefa.
WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 9 GRUDNIA, POŁUDNIE
– Panie radco – dyrektor Biblioteki Uniwersyteckiej, Leo Hartner, uśmiechnął się nieznacznie. – No i co z tego, że te budynki znajdują się na obszarze ograniczonym starą fosą?
Mock wstał z osiemnastowiecznego fotela, obitego niedawno zielonym pluszem, i rozpoczął gorączkową przechadzkę po gabinecie Hartnera. Gruby purpurowy dywan wytłumił jego kroki, kiedy podszedł do okna i zapatrzył się w gołe konary drzew na Wzgórzu Holteia.
– Panie dyrektorze – Mock odwrócił się od okna i oparł o parapet – siedziałem niedawno prawie cały dzień w Archiwum Budowlanym, potem w archiwum policyjnym i szukałem śladu jakiejś zbrodni, czegoś, co wydarzyło się w tych budynkach, ponieważ, tak jak panu mówiłem…
– Wiem, mówił pan, liczy się sposób, miejsce i czas – przerwał Hartner nieco zniecierpliwiony. – Nie ofiara…
– No właśnie… – Mock uwolnił parapet od swojego ciężaru. – I nie znalazłem niczego… Wie pan dlaczego? Dlatego, że odwiedzane przeze mnie archiwa zawierają tylko akta dziewiętnastowieczne i niewiele wcześniejszych. Jak poinformowali mnie archiwiści, większość wcześniejszych akt zalana została podczas powodzi z 1854 roku. W Archiwum Miejskim są natomiast akta wcześniejsze: kryminalne, budowlane i wszelkie inne. Może zatem coś, co jest istotne dla naszej sprawy, zdarzyło się wcześniej w tych budynkach, lecz ślad o tym z różnych powodów zaginął albo jest możliwy do odnalezienia jedynie przez specjalistę, który umiałby czytać stare dokumenty?
– Dalej nie rozumiem, dlaczego tak dużo uwagi przypisuje pan radca temu, że zbrodni tych dokonano w obrębie fosy staromiejskiej.
– Drogi dyrektorze – Mock zbliżył się do wiszącej na ścianie mapy Wrocławia i uważnie odczytał datę zamieszczoną u dołu – ta piękna mapa pochodzi z 1831 roku, czyli przedstawia miasto w granicach ustalonych chyba na początku dziewiętnastego wieku. Czy się mylę?
– Nie – powiedział Hartner. Sięgnął na stojącą przy biurku półkę i wyjął jakąś książkę. Otworzył ją powoli i zaczął starannie kartkować. Po kilku minutach znalazł poszukiwaną przez siebie informację. – Nie myli się pan. W 1808 roku dołączono do naszej nadodrzańskiej metropolii wsie Kleczków, Szczepin i Ołbin oraz tereny wzdłuż Oławy i dzisiejszej Ofenerstrasse. Ta mapa przedstawia miasto po włączeniu do niego wspomnianych wsi.
– Kiedy wcześniej, przed 1808 rokiem, powiększano obszar miasta? – zapytał Mock ostrym tonem przesłuchującego.
Hartner nie zwrócił uwagi na tembr głosu radcy i całą uwagę poświęcił książce. Po chwili znalazł odpowiedź na zadane pytanie.
– W 1327 roku. Dołączono wówczas obszar tzw. Nowego Miasta, czyli tereny – Hartner podszedł do Mocka, ujął go pod ramię, podprowadził do okna i wskazał na budowę wysokościowca poczty czekowej – położone za Ohlau Ufer i Alexanderstrasse.
– A jeszcze wcześniej? – Mock wpatrywał się w jedenastopiętrowy szkielet budynku poczty wyłaniający się zza drzew Wzgórza Holteia.
Hartner zmarszczył nos, czując od gościa woń alkoholu, i podszedł do mapy. W jednej ręce trzymał książkę, drugą skierował w stronę mapy. Okulary zsunęły mu się na czubek nosa, a krótko przycięte, szpakowate włosy jeżyły się na karku.
– W 1261 roku, jak pisze Margraf w swej pracy o ulicach Wrocławia – Hartner przerzucał wzrok z książki na mapę. – Do wczesnomiejskiego ośrodka nad Odrą oficjalnie dołączono te oto tereny…
Dyrektor wodził palcem po mapie, zataczał nim kręgi, wycinał z mapy nieregularne – raz większe, raz mniejsze – okręgi lub elipsy, które przy odrobinie dobrej woli można by uznać za współśrodkowe, a środek umiejscowić gdzieś w Rynku. Mock podszedł do Hartnera i wolno przesunął palcem po niebieskim wężu fosy staromiejskiej.
– Czy to ten obszar? – zapytał.
– Tak, to właśnie te tereny dołączono w trzynastym wieku do miasta.
– Tereny wewnątrz fosy, tak?
– Tak.
– Czyli ten ograniczony fosą teren, na którym dokonano trzech morderstw, jest oprócz Ostrowa Tumskiego najstarszą częścią miasta.
– Zgadza się.
– Już pan rozumie, dyrektorze? – Mock chwycił mocno palec Hartnera i rysował nim esy-floresy na mapie wewnątrz owego obszaru. – Już pan rozumie? Siedziałem w archiwach i szukałem śladu jakichś zdarzeń, które miałyby miejsce dokładnie tego dnia i tego miesiąca, który widniał na kartce z kalendarza przy ofiarach. Ale wszystkie te archiwa zawierają akta stosunkowo nowe, podczas gdy obszar zbrodni należy do najstarszej części Wrocławia. A zatem trop ten nie jest błędny i zbyt wydumany, jak utrzymuje mój szef i moi ludzie, lecz jest po prostu tropem… – Mock zamyślił się, szukając odpowiedniego słowa.
– Którym idzie pan trochę po omacku – pomógł mu Hartner i zdecydowanie odsunął się od mapy, odzyskując tym samym panowanie nad swoim palcem. – Trudnym ze względu na szczupłą i niełatwą do odczytania dokumentację, mało efektownym i niedającym widoków na sukces.
– Dobrze pan to ujął – Mock opadł na fotel, skrzyżował wysunięte nogi i zamknął oczy. Był zadowolony, ponieważ chciało mu się spać, a to znaczyło, że litowały się nad nim wszystkie erynie, wszystkie dziwki – imienne i bezimienne, żywe i martwe – wszystkie robaczywe, poćwiartowane i bezkrwiste trupy, cały jego świat litościwie pozwalał mu usnąć. Mock zapadł w letarg, lecz poczuł dziwne ukłucie może w przeponie, może w sercu, może w żołądku – ukłucie, które pielęgnował w sobie, zwłaszcza gdy budził się po przepiciu; wtedy jego skręcone kacem ciało domagało się snu, a rozsądek rozkazywał „wstawaj, masz dzisiaj kupę roboty ”; wtedy Mock przywoływał przed oczy jakiś nieprzyjemny obraz – rozsierdzonego szefa, beznadzieję i szarzyznę pracy policyjnej, głupotę podwładnych – i utrwalał go w sobie, aż czuł przenikliwy ból i niepokój, który już nie pozwalał mu usnąć. Wówczas podnosił udręczoną kacem głowę, wkładał ją pod strumień zimnej wody, przesuwał mokrymi od wody kolońskiej palcami po bladych policzkach i podpuchniętych powiekach, a potem w zbyt ciasnym meloniku, w krawacie zaciągniętym mocno jak stryczek, wchodził w stare, zimne mury Prezydium Policji. Teraz Mock, siedząc na osiemnastowiecznym fotelu, czuł również taki niepokój, lecz w odróżnieniu od kacowych poranków, nie potrafił zidentyfikować jego źródła. Przed oczami nie pojawiał się ani rozwścieczony Mühlhaus, ani Sophie wśród papierosowych petów w brudnej pościeli, ani wodospad szlacheckiej krwi Geissena. Mock wiedział, że musi powtórzyć sytuację, która wywołała niepokój. Otworzył oczy i spojrzał na Hartnera, który jakby zapomniał o gościu i kręcił w zamyśleniu korbką metalowej, przytwierdzonej do biurka temperówki.