Prywatny detektyw Rainer Knüfer wysiadł z dorożki przy parku Zdrojowym i ruszył wśród czarnych, bezlistnych kasztanowców w stronę kasyna. Znad parkowego stawu wtargnął między drzewa zimny podmuch porywistego wiatru i wzbił się do góry słupami śnieżnego pyłu. Knüfer nacisnął kapelusz, postawił kołnierz palta, szybko minął przypudrowane szronem kamienne klomby i wpadł do rozjarzonej światłami świątyni hazardu. Podskoczył do niego pikolak, omiótł go energicznie włosianą szczotką, z radością przyjął kilka drobniaków i podbiegł z paltem i kapeluszem gościa ku garderobie. Knüfer stał w foyer, rozglądał się i podziwiał biało-brązową szachownicę posadzki, witraż nad wejściem, łukowate sklepienie i stojące pod ścianami wielkie rzeźby. Po kontemplacji przepychu skręcił w lewo do wielkiej sali gry. Stanął na progu i mrużył oczy przed bezlitosnym blaskiem kandelabrów, które ujawniały każdą zmarszczkę wokół rozjątrzonych bezsennością i nałogiem oczu hazardzistów, odbijały się w łysinach pokrytych skroplonymi oznakami przegranej, wykrawały fałszywy róż na policzkach podstarzałych arystokratek i lśniły w alabastrowej skórze młodych dam, których obyczaje były równie ciężkie jak różnobarwny puch piór zatkniętych za przepaskami, obejmującymi ich równo przycięte i lśniące fryzurki. Na jednej z młodych dam Knüfer zatrzymał przez kilka sekund wzrok. Nie był pewien, czy znalazł właściwą osobę. Wedle opisu, który dostał od Mocka, Sophie powinna mieć długie włosy. Roześmiana jasna blondynka miała włosy obcięte modnie, krótko i sportowo. Inne elementy opisu się zgadzały. Jej piersi, które mocno napierały na jedwab sukienki i zachwycająco się wznosiły, kiedy gwałtownym i radosnym ruchem wyrzucała ręce ku górze, odpowiadały trafnej charakterystyce Mocka: „wydatny biust o jędrności prawie że widocznej”. Jej głos ciął duszne powietrze sali srebrną koloraturą i mógł śmiało być określony jako „perlisty” (opis Mocka). Z trudem odwrócił wzrok od blondynki i zajrzał do sąsiedniej sali karcianej. Kiedy już się przekonał, że żadna z obecnych dam nie odpowiadała rysopisowi sporządzonemu przez radcę kryminalnego, usiadł przy sąsiednim, niezajętym przez nikogo stole z ruletką, przy którym trwał na posterunku stary pyzaty krupier, i postawiwszy żetony za pięćdziesiąt marek na czerwone, zaczął rozważać problem: dlaczego domniemana Sophie Mock tak hałaśliwie się zachowuje. Kiedy krupier podsuwał w jego stronę podwojony słupek żetonów, Knüfer już znał dwa powody. Po pierwsze, blondynka nie żałowała sobie szampana, po drugie, jej okrzyki radości i wyrzucanie rąk były reakcją na hazardowe poczynania malutkiego mężczyzny o boleściwych, melancholijnych oczach. Knüfer postanowił grać jeden do jednego. Postawił całość znów na czerwone i szybko notował w pamięci charakterystykę zewnętrzną niewysokiego pana, któremu blondynka właśnie położyła głowę na ramieniu, czule obejmując dłońmi miejsce, gdzie inni mężczyźni mają biceps. Gracz niewiele wystawał ponad stół do gry. Nonszalancko podrzucał żetony, a one lądowały łagodnym łukiem na szorstkim zielonym suknie i zawsze znajdowały swe miejsce w jednym z trzydziestu sześciu kwadratowych pól.
– On wcale nie myśli – szepnął do Knüfera pyzaty krupier. – Zdaje się na przypadek. Rzuca na ślepo kilkoma żetonami i na ogół trafia. Jeżeli żeton spadnie na – powiedzmy – „dwadzieścia dwa czerwone”, obstawia albo parzyste, albo czerwone. Nigdy nie gra na en plain, „konia”, ani nawet na sześć numerów…
– A co się dzieje – Knüfer rozdzielił pokaźny słupek na dwie części i obie postawił znów na czerwone – jeśli jakiś żeton spadnie na linię pomiędzy dwoma polami? Na przykład między „osiemnaście czerwone” i „siedemnaście czarne”? Na co wtedy on stawia?
– Zawsze większa część żetonu – krupier zakręcił kołem ruletki – jest na jakimś polu. Nigdy granica między polami nie przecina żetonu idealnie na pół.
– Zatem on nie ma żadnego systemu – Knüfer beznamiętnie obserwował, jak kulka podskakuje i wpada w przegródkę „dwadzieścia dziewięć czerwone”.
– Tak, to prawda – krupier przesuwał w stronę Knüfera cztery słupki żetonów. – Nie jest zabobonny jak inni gracze, nie wierzy w magiczne następstwa liczb, w przyciąganie przeciwieństw, nie ubiera miedzianej biżuterii, kiedy Saturn jest w opozycji do Marsa, i nie stawia wtedy va banque na dwanaście, a na voisons du zero na początku miesiąca. On wierzy – by tak rzec – w determinizm przypadków.
– Kto to jest? – Knüfer znów postawił wszystko na czerwone.
– Pan tu po raz pierwszy, prawda? – krupier zakręcił kołem zawiedzionych nadziei. – To znany gracz i słynny…
„Kochana Elisabeth, jestem w Wiesbaden od poniedziałku i towarzyszę Bernardowi von Finkelsteinowi. Jest to jeden z reżyserów UFA, znany na początku lat dwudziestych pod pseudonimem Bodo von Finckl. Po tej krótkiej informacji o moim obecnym pobycie opadły mi ręce. Tyle chciałabym Ci napisać i nie wiem, od czego zacząć. Może od wyjazdu z Wrocławia? Nie, po trzykroć nie! Nawet nie chcę wspominać nazwy tego miasta, gdzie spotkało mnie tyle niegodziwości. Oczywiście nie z Twojej strony, moja kochana; wszystko, co nas łączyło, było tak czyste i dobre!
Napiszę Ci tylko o tym, co robię tutaj, w Wiesbaden, i przy czyim teraz jestem boku. Von Finckla poznałam przed pięciu laty w Berlinie, kiedy starałam się o drugoplanową rolę w filmie „Zmęczona śmierć” Fritza Langa. Zrobiłam wtedy na nim chyba duże wrażenie, ponieważ w dniu, kiedy mnie poznał, zaprosił mnie na kolację i otworzył przede mną najskrytsze zakamarki swej duszy. Okazał się mężczyzną nieśmiałym, który – mimo wielkich pieniędzy i świetnej pozycji w świecie artystycznym – pragnie nade wszystko miłości, tej krystalicznej i pełnej uniesień. Poprosił mnie wówczas o spełnienie swojego pewnego ekscentrycznego, intymnego pragnienia, a kiedy – nieco oburzona, choć, przyznaję, również mocno zaintrygowana – odmówiłam, błagał mnie o wybaczenie i przyrzekał powierzenie mi roli, o którą zabiegałam. Spotkałam się z nim wówczas jeszcze kilka razy i – mimo jego rozpaczliwych i gorączkowych nalegań – pozwoliłam mu jedynie na całowanie moich pantofelków, co czynił z wielką radością, oddając mi w ten sposób cześć i uwielbienie. Von Finckl był prawdziwym dżentelmenem i oczarował mnie kulturą, a nade wszystko miłością do sztuki. Wyszłobym być może za niego za mąż, gdyby w całą sprawę nie wplątał się mój świętej pamięci papa, który akurat wtedy – po długich poszukiwaniach – znalazł mnie w Berlinie, zwymyślał von Finckla od parszywych gudłajów i zabrał mnie z powrotem do Pasawy, gdzie wówczas o moją rękę starał się pewien bawarski właściciel ziemski. Nie zostałam jednak bawarską Hausfrau, lecz w towarzystwie pewnego malarza – och, ta moja miłość do sztuki! – udałam się do Wrocławia, gdzie dość szybko znalazłam się w wytwornym towarzystwie.
Wracam jednak do von Finckla. Kiedy przed kilkoma dniami przyjechałam do Berlina, on czekał już na mnie na dworcu, zaalarmowany moim nocnym telefonem (na szczęście, jak wiesz, nigdy nie wyrzucam notatników z adresami i telefonami) – zadzwoniłam tej samej nocy, kiedy zgwałcił mnie Eberhard. Von Finckl nic się nie zmienił, wciąż smutny, nierozumiany przez innych, pełen kompleksów i dziwacznych, mrocznych potrzeb. Zdawałam sobie sprawę, że – wiążąc się z nim – będę musiała uczynić zadość jego pragnieniom, i zdecydowałam się zrobić to już pierwszego dnia. Nie pytaj nawet, co to było, być może wyszepczę Ci to kiedyś na uszko. Dość, że von Finckl jest gotów oddać za mnie życie. Jak łatwo człowieka uszczęśliwić! Stał się pewny siebie i stwierdził, że – mając mnie przy boku – może podjąć się największego wyzwania. Chce zdobyć majątek, aby samemu sfinansować nowy film ze mną w roli głównej! Bo – po przeanalizowaniu całego zbiegu przypadkowych zbieżności, które doprowadziły mnie do niego i pozwoliły osiągnąć mu najwyższe szczęście – doszedł do wniosku, że istnieje wyższy determinizm przypadków, i przyjechał ze mną tutaj, do Wiesbaden, aby zdobyć pieniądze i udowodnić swoją teorię. I wyobraź sobie – cały czas wygrywa…