– Dlaczego mogę śmiało spojrzeć ci w oczy? – wycierał twarz i wklepywał w nią wodę kolońską od Welzla. – Dlatego że nic się wczoraj nie wydarzyło. Zresztą nic nie pamiętam.
Służąca Marta Goczoll krzątała się po kuchni, jej mąż, kamerdyner Adalbert, stał wyprostowany jak struna, w jednej ręce trzymając ponad tuzin krawatów, w drugiej zaś – wieszak z garniturem i białą koszulą. Mock ubrał się w pośpiechu i zawiązał na szyi bordowy krawat. Marta wepchnęła jego gruby węzeł między sztywne skrzydła kołnierzyka. Mock z trudem wcisnął na opuchnięte stopy świeżo wypastowane przez Adalberta trzewiki, narzucił na ramiona jasny płaszcz z wielbłądziej wełny, włożył kapelusz i wyszedł z mieszkania. Na korytarzu zaczął łasić się do niego duży szpic. Mock pogłaskał psiaka. Jego właściciel, mecenas Patschkowsky, spojrzał z pogardą na swojego sąsiada wydzielającego, jak co dzień, alkoholowo-kolońskie wonie.
– Wczoraj w nocy były u pana straszne hałasy. Moja żona nie mogła zasnąć do rana – wycedził Patschkowsky.
– Tresowałem psa – wybełkotał Mock.
– Chyba własna żonę – monokl Patschkowskiego zabłysnął w żółtym świetle żarówki. – Myśli pan, że mu wszystko wolno? Ten pański pies lamentował ludzkim głosem.
– Niektóre bydlęta mówią ludzkim głosem na miesiąc przed Wigilią – Mock zapragnął zrzucić sąsiada ze schodów.
– Doprawdy? – Patschkowsky uniósł w zdziwieniu łuki brwi.
– Właśnie rozmawiam z jednym z nich.
Mecenas stanął jak skamieniały i wpatrywał się przez chwilę w przekrwione białka oczu Mocka. Potem zszedł powoli po schodach, zdobywając się na kolejne błyskotliwe „doprawdy?”.
Mock wrócił do mieszkania. Stwierdziwszy, że drzwi sypialni są zamknięte od wewnątrz, wtoczył się do kuchni. Adalbert i Marta siedzieli przy stole, mocno wylęknieni.
– Pan radca nie zjadł śniadania. Zrobiłam jajecznicę z kurkami – Marta ukazała braki w uzębieniu.
– Jedzcie na zdrowie – Mock uśmiechnął się wylewnie. – Chciałem wam życzyć dobrego dnia. Oby był tak dobry jak wczorajsza noc, dobrze spaliście, prawda?
– Tak, panie radco – Adalbertowi zdawało się, że jeszcze teraz słyszy przeraźliwy krzyk Sophie i tępe drapanie psich łap po zamkniętych drzwiach sypialni.
Mock wyszedł z mieszkania, zaciskając powieki i zęby.
WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 28 LISTOPADA, GODZINA DZIEWIĄTA RANO
Wachmistrz kryminalny, Kurt Smolorz, należał do najlepszych pracowników wrocławskiego Prezydium Policji. Jego brutalność była przeklinana przez przestępców, a lakoniczność raportów wychwalana przez zwierzchników. Jeden z jego przełożonych najbardziej cenił w nim jeszcze inną cechę – domyślność. Cechę tę ujawnił Smolorz tego ranka w sposób oczywisty, i to dwukrotnie. Po raz pierwszy, kiedy wszedł do wyłożonego ciemnym drewnem gabinetu Mocka i zobaczył odbity na jego czole czerwony zarys sygnetu – niewątpliwy znak, że radca opierał na nim umęczone czoło. Smolorz nie zameldował wtedy o potwornej zbrodni w kamienicy „Pod Gryfami” w Rynku, gdzie miał się stawić bezzwłocznie – na rozkaz dyrektora kryminalnego Heinricha Mühlhausa – wraz ze swoim szefem. Wiedział, że Mock w tym momencie niczego nie zrozumie.
– Czekam na pana radcę w samochodzie – powiedział Smolorz i wyszedł, aby podstawić nowego czarnego adlera pod bramę Prezydium Policji. Nie była to jedyna przyczyna tak szybkiego oddalenia się wachmistrza. Mock poznał inną, kiedy klnąc, wtoczył się na siedzenie pasażera. Zobaczył wówczas pokrytą rudymi włoskami dłoń Smolorza trzymającą butelkę mleka. Mock otworzył ją i wypił chciwie kilka łyków. Teraz był gotów do wysłuchania relacji Smolorza. Ten zapuścił silnik.
– Kamienica „Pod Gryfami”, ósma rano – Smolorz jak pisał, tak i mówił. – Szewc Rohmig nie wytrzymał smrodu i rozbił ścianę w swoim warsztacie. Za ścianą trup.
Z Schuhbrücke, gdzie mieściło się Prezydium Policji, do Rynku było niedaleko. Mock wypijał ostatnie krople mleka, a Smolorz parkował adlera pod Zakładami Loteryjnymi na Nicolaistrasse. Na tyłach kamienicy „Pod Gryfami”, na wewnętrznym podwórku, przed małym warsztatem szewskim czekał umundurowany policjant. Zasalutował na ich widok. Obok policjanta stał wąsaty suchotnik, który w heroicznym wysiłku dźwigał na sobie skórzany fartuch, i otyła jejmość niemogąca przyjąć do wiadomości, że na brudnym podwórku nie ma żadnej ławki. Magnezja rozświetlała co kilka sekund nędzną izbę, wypełnioną odorem przegniłego od potu obuwia oraz kleju kostnego. Mock i Smolorz weszli do środka i poczuli jeszcze inną, dobrze im znaną, jedyną w swoim rodzaju woń. Lepiąca się od kleju lada dzieliła warsztat na dwie części. Dwie ściany zastawione były piwnicznymi regałami, na których stały buty. Trzecia zaopatrzona była w małe okno i drzwi, natomiast od czwartej bił ów znany policjantom smród. W ścianie tej wyrąbany był nieregularny otwór metr na metr. Przed nim klęczał policyjny fotograf Ehlers i wpychał swój obiektyw w ciemną komorę. Mock, zatykając nos, zajrzał do środka. Latarka wyłowiła z ciemności małej niszy bezwłosą czaszkę obciągniętą rozkładającą się skórą. Ręce i nogi przywiązane były do haków na przeciwległej ścianie komory. Radca spojrzał jeszcze raz na twarz trupa i zobaczył tłustego robaka, który usiłował się wkręcić w zalane bielmem oko. Mock wyszedł szybkim krokiem z warsztatu, zdjął płaszcz, rzucił go mundurowemu i rozstawiwszy szeroko nogi, oparł ręce o ścianę. Smolorz, słysząc odgłosy wydawane przez szefa, nie mógł sobie wybaczyć, że nie przewidział skutków kaca, mleka i rozpływającego się trupa. Mock wyjął z kieszeni spodni chusteczkę ze swoimi inicjałami wyszytymi przez Sophie i wytarł usta. Wystawił twarz ku niebu i chciwie łykał krople padającego deszczu.
– Weźcie ten kilof – powiedział do mundurowego – i rozwalcie ścianę, tak by można było wyciągnąć tego umarlaka. Smolorz, zawiąż sobie chustę wokół ust i nosa i przeszukaj komorę i kieszenie trupa, a ty, Ehlers, pomóż Smolorzowi.
Mock włożył jasny płaszcz, poprawił kapelusz i rozejrzał się po podwórku.
– Kim pani jest? – wysłał promienny uśmiech w stronę tłustej damy, która przestępowała z nogi na nogę.
– Ernst Rohmig, mistrz szewski – gorliwie przedstawił się niepytany suchotnik. Wzruszył ramionami, aby poprawić swoją skórzaną zbroję.
– Zarządca kamienicy – fuknęła dama. Jej tłuste włosy nawinięte na papiloty obłaziły z taniej farby. – Szybciej, drogi panie, myśli pan, że mogę tu stać w nieskończoność i zamartwiać się, ile będę musiała dopłacić sprzątaczce za umycie ściany, którą pan zabrudził?! Teraz proszę mi się przedstawić! Ja jestem Mathilde Kühn, plenipotent właściciela, a pan?
– Eberhard Mock, damski bokser – mruknął radca kryminalny, odwrócił się gwałtownie i wcisnął z powrotem do izdebki. – Ehlers, zrób tu porządek i pozbieraj wszystko, co ważne. Smolorz, przesłuchaj ich.