– Naprawdę? To ten słynny von Finckl? – Knüfer zgarnął do hebanowej szkatułki górę żetonów, które wygrał, po tym jak krupier oznajmił „dwadzieścia trzy czerwone”. Zapalił pierwsze dzisiaj cygaro. – Jak się nazywacie?
– Richter, proszę szanownego pana…
– Powiedzcie mi, Richter, dlaczego to wszystko mi opowiadacie? Przecież personelowi kasyna nie wolno rozmawiać z gośćmi! Krupierzy mogliby wchodzić z graczami w rozmaite układy…
– Mnie tam wszystko jedno. I tak stracę tę posadę…
– Dlaczego?
– Każdy krupier jest przypisany do jednego i tylko jednego stołu. – Richter z przyzwyczajenia zakręcił ruletką, mimo że Knüfer już nie zdradzał chęci dalszej gry i buchając dymem z cygara, usiłował wepchnąć szkatułkę do kieszeni marynarki. – Mój stół uchodzi za feralny i nikt przy nim nie gra. Jeżeli nikt nie gra, nie dostaję napiwków, a przecież z napiwków żyję, bo nasza pensja jest… Przepraszam, nie chciałem się o nic wobec szanownego pana przymawiać…
– Od dziś twój stół nie jest już feralny. Przecież przy nim sporo wygrałem. – Knüfer odliczył dziesięć żetonów i wsunął je do kieszeni fraka krupiera. – Jeśli chcesz dostać więcej, dużo więcej, melduj mi o wszystkim, co robi ta blondynka ze swym małym fagasem.
Klepnął Richtera po ramieniu i opuścił salę, ścigany spojrzeniami graczy, spośród których blondynka i towarzyszący jej niewysoki mężczyzna sprawiali wrażenie najbardziej zainteresowanych niedawnymi poczynaniami Knüfera.
WIESBADEN, PIĄTEK 13 GRUDNIA, GODZINA PIĄTA PO POŁUDNIU
Knüfer postawił fotografię Sophie koło telefonu i rozejrzał się po pokoju. Gdzie tylko przenosił wzrok – czy to na ścianę obitą bladoniebieską tapetą w różyczki, czy to na upstrzony zwłokami much sufit, czy to na parawan oddzielający żelazne łóżko od umywalki – wszędzie widział jej twarz, która zanikała w odwróconych, czarno-biało-szarych negatywowych barwach.
Knüfer poczuł nieokreślony niepokój i sięgnął po podskakującą na haku słuchawkę telefonu. Przyłożył ją do ucha i usłyszał heski dialekt telefonisty informującego, iż właśnie zostało zrealizowane połączenie z wrocławskim numerem 6381. Za chwilę dotarł do niego spokojny głos abonenta nr 6381, który robił długie przerwy między wyrazami, wydając z siebie dźwięki przypominające pyknięcia fajki.
– Dzień dobry, Herr Kriminaldirektor – Knüfer, przyciskając do ucha tubkę słuchawki, przybliżył głowę do mikrofonu. – Znalazłem ją. Jest w Wiesbaden pod nazwiskiem Isabelle Lebetseyder w towarzystwie niejakiego Bernarda Finkelsteina. Tak, wiem o nim co nieco. Jak się tego dowiedziałem? Mam współpracowników w Berlinie, a telegraf działa szybko. Finkelstein był na początku lat dwudziestych wziętym reżyserem… Naprawdę, zapewniam pana! Zna pan nazwisko Bodo von Finckl? Oczywiście, to ten sam. Po okresie sławy popadł w jakieś tarapaty. Był notowany w berlińskiej policji, w komisji obyczajowej, jako notoryczny hazardzista. Podejrzany o kręcenie filmów pornograficznych. Tu w Wiesbaden gra bardzo ostro i wygrywa góry pieniędzy. Sophie Mock vel Isabelle Lebetseyder jest najwidoczniej jego dobrą muzą.
– Proszę mnie teraz uważnie posłuchać – Knüfer usłyszał trzask zapałki i prawie poczuł aromat tytoniu „Austria”. – Musi pan odizolować tę kobietę.
Głos umilkł. Milczał także Knüfer.
– Nie rozumie pan? – zabulgotała ślina w cybuchu. – Ma pan ją porwać i ukryć na miesiąc, dwa. Do odwołania. Koszty nie grają żadnej roli.
– Bardzo dobrze pana zrozumiałem, dyrektorze Mühlhaus – Knüfer odłożył słuchawkę.
WIESBADEN, PIĄTEK 13 GRUDNIA, GODZINA SIÓDMA WIECZOREM
Krupier Richter z radością podsunął ogromny stos żetonów pod nieskazitelnie biały gors von Finckla. Reżyser nie okazał żadnego uczucia, wkręcił tureckiego papierosa w długą cygarniczkę z kości słoniowej i podał go swej jasnowłosej towarzyszce. Sophie przyjęła go z zadumą i powoli podniosła powieki. Zielony płomień jej oczu liznął zgromadzonych wokół stołu mężczyzn. Spod rękawów smokingów wysunęło się kilka śnieżnobiałych mankietów, zaszumiały benzynowe zapalniczki w wymanikiurowanych palcach. Sophie otoczyła dłonią w koronkowej rękawiczce pulchne, czerwone palce, w których prawie ginął błyszczący stożek pstrykający niebieskawym ogniem. Właściciel palców był tym dotknięciem tak poruszony, że nie poczuł prawie bólu, jakim palił go rozgrzany metal.
Przy stoliku Richtera grał tylko von Finckl. Był to jedyny zajęty stolik w kasynie. Wszystkie inne były wolne, ponieważ siedzący przy nich do niedawna goście teraz otaczali stolik Richtera. Krupier przeżywał promiennie swój wielki dzień i błogosławił chwile, kiedy żetony Knüfera trafiały w wydrukowaną na zielonym suknie czerwono-czarną planszę. Pierwszy z nich był początkiem wspaniałej serii Knüfera, o której mówili wszyscy, ostatni – przyciągnął do gry Boda von Finckla, który od kilku godzin niezbicie potwierdzał wobec wszystkich gości i personelu kasyna, że zła fama otaczająca stolik i odstręczająca od niego graczy była głupim zabobonem, wymyślonym, jak utrzymywał Richter, przez zawistnych kolegów krupierów.
Wielki tłum gęstniał wokół stolika i prawie nie pozwalał oddychać krupierowi, graczowi i blond bogini hazardu.
– S’il vous plait – zakrzyknął Richter. – Mes dames, monsieurs, faites vos jeux.
Von Finckl odliczył dwadzieścia żetonów dziesięciomarkowych i przysunął słupek w stronę Sophie, która – ku oburzeniu nielicznych obserwujących grę dam – wykonała nad nim gest błogosławieństwa. Von Finckl podrzucił następnie jeden żeton w stronę planszy. Większa jego część zakryła pole „dwadzieścia osiem czerwone”. Sophie – zgodnie z poleceniem von Finckla – postawiła dwustumarkowy słupek na polu dwadzieścia osiem, a resztę żetonów, pięć takich słupków, na pole „czerwone”. Publiczność westchnęła, ponieważ von Finckl po raz pierwszy nie postawił „jeden do jednego”.
– Rien ne va plus – Richter zakręcił kołem ruletki i w śmiertelnej ciszy rozległ się stukot kulki podskakującej w przegródkach i lekki świst koła ślizgającego się w swym cylindrze. Po chwili koło się zatrzymało. Pomruk zachwytu rozfalował tłum. Sophie wyrzuciła obie ręce ku górze, odsłaniając wydepilowane pachy. Wypadło „dziewiętnaście czerwone”. Słupek stojący na „dwadzieścia jeden” powędrował do Richtera, natomiast żetony leżące na polu „czerwonym” – w podwojonej liczbie – do von Finckla. Ten z wielkim uszanowaniem pocałował dłoń swej towarzyszki i podrzucił kolejny żeton, znów rozpoczynając akcję determinizmu przypadków. Po „błogosławieństwie” żeton upadł na linię oddzielającą pola „dziewiętnaście czerwone” i „parzyste”. Sophie, von Finckl i Richter pochylili się nad stołem, a nad nimi zamknęło się sklepienie głów i ramion. Gracz wstał, zaczerpnął tchu, spojrzał na odsuwających się niechętnie kibiców.
– A może by tak państwo odsunęli się i pozwolili mi na podjęcie decyzji – powiedział spokojnym głosem i spojrzał pytająco na Sophie. – Co pani o tym sądzi, madame?
– To chyba pair – Sophie spojrzała niepewnie na von Finckla. – Nie… Sama nie wiem…
Gracz ujął żeton w dwa palce i włożył go do kieszeni fraka Richtera. Potem wybrał starannie inny, pozwolił odprawić nad nim czary i podrzucił go. Upadł i jego większa część zalegała na „sześć czarne”. Wtedy von Finckl postawił na „sześć czarne” tysiąc marek, a dziesięć tysięcy na czarne. Richter wypowiedział francuskie zaklęcie i kulka rozpoczęła taniec wśród drewnianych przegródek koła. Von Finckl zamknął oczy i zobaczył swoje dzieciństwo w cuchnącej cebulą drewnianej chacie w Będzinie, która jego ojcu służyła za warsztat krawiecki, jego ośmiorgu rodzeństwa za pole nieustannych walk, a niezliczonym pluskwom – za wygodne schronienie. Teraz nie słyszał stukotu kulki, lecz terkotanie starej maszyny do szycia firmy Singer, nie słyszał jęku zawodu otaczających go ludzi, lecz krzyk niezadowolonego klienta zakładu krawieckiego, nie wyczuł strachu Sophie, lecz lęk swej matki przed kolejnym dniem głodowania. Von Finckl nie otworzył oczu, kiedy usłyszał oddalający się szelest żetonów, kiedy Sophie mocno wpiła się palcami w jego ramię, kiedy doszło do niego szuranie nóg niedawnych kibiców i kiedy nagle inne stoliki ożyły francuskimi formułkami, a jego krupier odśpiewał pogrzebowe Les jeux sont faites. Otworzył oczy dopiero wtedy, kiedy poczuł obok swojej dłoni chłodny dotyk szkła. Naprzeciwko siedział dystyngowany szpakowaty mężczyzna i ujmował delikatnie taki sam kieliszek szampana, jaki stał przed nim i przed Sophie.