Mühlhaus i Mock pożegnali się z Hartnerem przed drzwiami urzędnika, który na polecenie nadradcy miał spisać z nowo mianowanym kierownikiem zespołu ekspertów odpowiednią umowę. W milczeniu zeszli do hallu głównego i wyszli z pałacu Hatzfeldów. Ruszyli w stronę Prezydium Policji. Śnieg gromadził się na rondach ich kapeluszy.
– Ciekawi mnie jedno – Mühlhaus potarł dłonią uszy, które odmroził sobie w okopach na rosyjskim froncie nad Dźwiną. – Czy te zbrodnie odnawiają się tylko we Wrocławiu? A jeżeli tak, to jak to wyjaśnia von Orloff? Dlaczego koniec świata ma nastąpić właśnie w naszym mieście?
– Nie – Mock obserwował uważnie, jak dwaj okutani w szynele ludzie ładują na wóz zamarznięte na kamień kule końskiego nawozu. – Nie tylko we Wrocławiu, lecz również w Wiesbaden. Muszę tam zadzwonić. Ale pytanie jest dobre. Trzeba je zadać von Orloffowi.
– Może odpowiedzieć panu, że zbrodni dokonuje szatan lub anioł zagłady zwiastujący koniec świata.
– Jeżeli ma rzeczywiście nastąpić koniec świata, to w kamienicy „Pod Gryfami” powinien mieszkać autentyczny czeladnik ludwisarza. A tak mamy osobliwy substytut czeladnika, zapijaczonego muzyka, którego anioł ciemności transportuje do kamienicy „Pod Gryfami”… Ten anioł przypomina maturzystę, który ściąga na egzaminie, chociaż potrafi na pytanie doskonale odpowiedzieć…
WROCŁAW, PIĄTEK 20 GRUDNIA, GODZINA TRZECIA PO POŁUDNIU
W „Piwnicy Świdnickiej” panował zwykły obiadowy ruch. We wnękach przy wejściu ustawiły się, jak zawsze, piekarki i sprzedawały bułki i kiełbaski. Kelnerzy – ubrani, jak przed wiekami, w sutanny – zwijali się jak w ukropie i unosili ponad głowami tace z talerzami, wazami, szklankami i kuflami. Niektórzy z nich dźwigali długie drewniane tace, na których stały stare puchary o pojemności dwóch śląskich kwart. Wypełnione one były „białym” lub „ciemnym baranem” – tak od niepamiętnych czasów nazywano produkt piwnicznego browaru. W ciemnym lokalu bieliły się ich długie do ziemi fartuchy i serwetki równo przerzucone przez przedramiona. Na ścianach błyszczały kwadraty boazerii. Przy jednym ze stołów pod herbami studenckich korporacji błyszczały białe mankiety koszuli – mężczyzna czytał uważnie dokumenty, po czym, na ile pozwalał mu chirurgiczny gorset, odchylał głowę i wpatrywał się w sufit. Sprawiał wrażenie, jakby uczył się na pamięć jakichś informacji. Po jednej z takich operacji mężczyzna uniósł kufel i wypił ostatnie krople piwa. Ober, który prawie nie spuszczał oczu z mężczyzny, natychmiast wysłał do czytelnika dokumentów młodszego kelnera z zapytaniem, czy Herr Kriminalrat Mock czegoś sobie nie życzy. Życzył sobie jeszcze jednego fabiana. Polecenie to zostało prawie natychmiast wykonane przez kelnera, który aż oniemiał na myśl, że oto rozmawia ze słynnym policjantem. Bohater Wrocławia pociągnął duży łyk piwa i znów spojrzał na przygotowaną przez Domagallę listę członków wrocławskich stowarzyszeń okultystycznych. Ludzie występujący na niej byli opatrzeni jedynie niewielkimi notkami: ile mają lat, jaki wykonują zawód i czy byli notowani w policyjnych kartotekach. Podobne charakterystyki widniały też na drugim spisie przygotowanym przez dyrektora Biblioteki Miejskiej, Theodora Steina. Jednakże ci wypisani przez Steina odznaczali się zupełnie inną, znacznie bezpieczniejszą i bardziej przyziemną pasją: byli miłośnikami Śląska i Wrocławia. Podejrzliwość Mocka nie pozwalała mu odłożyć żadnej z list i wciąż podsuwała pytania typu: „Dlaczego czterdziestopięcioletnia gospodyni domowa, pani Christel Buschhorn, zaangażowała się w działalność różokrzyżowców?”, albo: „Czy wycieranie wrocławskich bruków i obserwacja miasta była dla trzydziestoośmioletniego listonosza, Paula Finka, inspiracją do wstąpienia do Towarzystwa Miłośników Śląskiej Ziemi Rodzimej?”
Do loży zbliżył się Hartner i przywitał się z Mockiem, przerywając mu rozmyślania nad źródłami ludzkiej motywacji.
– Mam już dwunastu ludzi w mojej grupie. Głównie profesorowie gimnazjalni – powiedział zadowolony, odbierając od kelnera kartę dań. – Nikt nie odmówił. Skusiło ich chyba wysokie honorarium. Von Schroetter pozwolił mi zwerbować tylko ośmiu ekspertów. Musiałem zatem wymyślić jakieś kryteria selekcji. Zażądałem więc od każdego z nich krótkiej charakterystyki swej pracy naukowej i spisu publikacji. Teraz decyzja należy do pana, panie radco. Dla mnie na przekąskę dwa kesselwursty, a potem kotlet cielęcy z jajkiem i sardelką – zwrócił się do kelnera, który stał grzecznie, czekając na zamówienie Mocka.
– Teraz pan…
– Taak… – mruknął radca. – Dla mnie dorsz w maśle musztardowym i węgorz w galarecie z pieczonymi kartoflami. Tak, to wszystko – spojrzał na Hartnera. – Ma pan rację, teraz kolej na mnie. Prześwietlę ich, a jeśli wynik będzie niekorzystny, nie będziemy marnować na nich pieniędzy burmistrza. Ale, ale… Niepotrzebnie zakładam, że nie przyjmiemy kogoś do grupy. Sam nie wiem, co mogłoby zdyskwalifikować spokojnych nauczycieli, których pan zebrał… Chyba że…
Mock spojrzał na listę Hartnera, potem wczytał się w spisy publikacji i stał się odporny na wszelkie impulsy. Nie widział zakąsek stawianych przed nim przez kelnera, nie czuł zapachu tytoniu, nie słyszał szczękania sztućców ani syku piwa nalewanego z beczek. Widział jedynie dwa nazwiska, które były wspólne dla list leżących przed nim, w tych nazwiskach krzyżował się okultyzm z miłością do śląskiej ziemi ojczystej, skomplikowane ludzkie motywacje stawały się proste i wyraziste, a ludzkie cele – jednoznaczne i zbrodnicze.
– Niech pan posłucha, doktorze Hartner – Mock odzyskał panowanie nad zmysłami. – Pamięta pan, że oprócz Gelfrerta ośmiu mężów pożyczało w Bibliotece Miejskiej Antiquitates Silesiacae Barthesiusa. Byli to viri Leopoldini [20]: Urban Papst, czyli papież Urban VIII, Franz Wentzl, Peter Canisius, Johann Carmer, Carl von Hoym. A teraz mamy ciekawego kandydata do zespołu: profesora Ericha Hockermanna, członka Towarzystwa Miłośników Śląskiej Ziemi Rodzimej i autora monografii o sławnych mężach, których portrety można podziwiać w Auli Leopoldyńskiej. (Jak to dobrze, że polecił pan kandydatom sporządzenie bibliografii swoich prac!) Nazwiska tych mężów widnieją w rejestrze wypożyczeń. Dlaczego one tam się znalazły? Mogły wyjść spod pióra kogoś, kto o nich myśli, kto się nimi zajmuje. A któż może się bardziej nimi zajmować niż autor monografii o nich? – Mock poczuł jednocześnie kłujący ból w szyi, drapanie w gardle i uciskanie gorsetu. – Sądzę, że Hockermann czytał Barthesiusa w czytelni, a nie w domu i podpisywał się nazwiskami mężów leopoldyńskich. Jeśliby Hockermann chciał pożyczyć Barthesiusa do domu, mógłby to uczynić o wiele łatwiej niż Gelfrert, podpisując się własnym nazwiskiem. Jest przecież profesorem gimnazjalnym! Wyjaśnienie jest jedno: nie chciał, by ktoś wiedział, że studiuje ten starodruk – Mock spojrzał z żalem na stygnącego dorsza i wywód kontynuował szeptem. – Natomiast w wypadku pracownika archiwum miejskiego, Wilhelma Diehlsena, nie trzeba zbytnio się wysilać, by uznać go za podejrzanego. Jest członkiem stowarzyszenia okultystycznego Wrocławskie Towarzystwo Badań Parapsychicznych, jak wynika z listy Domagalli.
Mock przerwał i zabrał się do stygnącej ryby.
– I co z nimi zrobimy? – Hartner wpatrywał się w swego rozmówcę mocno oszołomiony. – Nie przyjmiemy ich do zespołu?
– Owszem, przyjmiemy – w ustach Mocka rozpływał się węgorz w gęstych kroplach galarety – po to, by uważnie obserwować ich ekspertyzy. Moi ludzie nie będą ich spuszczać z oczu. Podobnie jak wszystkich pańskich ekspertów. Jeśli mają coś wspólnego ze zbrodniami, będą starali się nas oszukać, podać inną datę, abyśmy na nikogo nie mogli zastawić pułapki. Ktoś będzie musiał codziennie, powoli i dokładnie sprawdzać ich wyniki… W tajemnicy, poza godzinami pracy zespołu… I to teraz, przed świętami…