Ale ma pan własną opinię na ten temat?
K.: Mam, ale jej pan nie pozna. Nie robi pan wywiadu z osobą prywatną, lecz z prezydentem wrocławskiej policji.
Większość prawników, lekarzy, psychologów i filozofów twierdzi, że człowiek wtedy jest winny, kiedy zbrodni dokona świadomie. Jeśli zbrodni dokona za człowieka choroba, on sam nie jest winny. Czy chorobę można skazać na śmierć?
K.: Nie należę do żadnej z wymienionych przez pana grup zawodowych.
Dziękuję panu za rozmowę”.
Mock odłożył gazetę i wpatrywał się dłuższą chwilę w portret swojego ojca wiszący na ścianie. Majster szewski zaciskał mocno zęby i uważnie patrzył na fotografa. Mock zadał ojcu pewne bardzo trudne pytanie i bezzwłocznie otrzymał odpowiedź. Była ona taka, jakiej się spodziewał.
WROCŁAW, NIEDZIELA 22 GRUDNIA, GODZINA DZIEWIĄTA RANO
Alfred Sommerbrodt zajadał z wielką przyjemnością niedzielne śniadanie składające się z dwóch sadzonych jajek i patrzył na krzątającą się po kuchni żonę. Z równą przyjemnością podziwiał porządnie wyszorowaną kuchnię i swój policyjny mundur wiszący na wieszaku przy kuchennych drzwiach, które były jednocześnie drzwiami wyjściowymi ich małego mieszkania na tyłach sklepu rowerowego Stangena przy Trebnitzerstrasse. Sommerbrodt cieszył się, że za chwilę włoży mundur, szynel, czako, do pasa przymocuje pałkę, która teraz leżała na wielkim liczniku prądu, i ustawi się, jak co dzień, na Trebnitzer Platz, by kierować ruchem. Jego żona znacznie mniej się cieszyła.
– Nawet w niedzielę nie dają ci spokoju – powiedziała ze złością.
– Kochanie, dzisiaj jest bardzo nerwowy dzień przedświąteczny – powiedział Sommerbrodt i się zamyślił. Pił kawę zbożową i poklepywał tęgą żonę, zastanawiając się, czy zdążyłby jeszcze przed wyjściem ją uhonorować. Stukanie do drzwi wywiało mu z głowy erotyczne zachcianki. Żona otworzyła i w tej samej chwili, mocno pchnięta, usiadła na stole. Wysłużony mebel zachwiał się niebezpiecznie. Kubek z kawą podskoczył i oblał koszulę Sommerbrodta. Ten rzucił się z wściekłością ku dwóm przybyłym, lecz lufa walthera pozwoliła mu szybko porzucić wojownicze zamiary. Obaj mężczyźni mieli obwiązane chustkami twarze. Jeden z nich wyjął kajdanki i zachęcił panią Sommerbrodt, by się ku niemu zbliżyła. Kiedy to uczyniła, przykuł ją do rurki łączącej licznik ze ścianą. Posterunkowy ruchem rewolweru został poproszony o to samo. Jego wahanie szybko pierzchło, kiedy walther pojawił się w dłoni drugiego mężczyzny. Po chwili Sommerbrodt klęczał obok żony przykuty do tej samej rurki. Pierwszy napastnik podsunął im dwa krzesła, a sam usiadł na stole i zaczął niefrasobliwie machać nogami. Drugi mężczyzna rozebrał się do bielizny, po czym włożył bluzę munduru i czako. Po chwili ściągnął spodnie z Sommerbrodta i nałożył je na swe chude biodra. Przypasawszy pałkę do boku, wyszedł z mieszkania. Ten, który został, podrzucił drew do ognia i nastawił na fajerce wielki czajnik.
WROCŁAW, NIEDZIELA 22 GRUDNIA, GODZINA DRUGA PO POŁUDNIU
Do aresztu śledczego przy Schuhbrücke podjechał duży, nowy horch 303, z którego wysiadło trzech mężczyzn. Weszli w ponurą bramę, wylegitymowali się u strażnika i ruszyli na pierwsze piętro do gabinetu oficera dyżurnego.
– Który z panów jest profesorem Nieswandem? – zapytał dyżurny.
– To ja – odparł szpakowaty mężczyzna w jaskrawym krawacie.
– Widzę, że nie tylko ja mam przedświąteczny dyżur – uśmiechnął się oficer dyżurny. – Gdyby jakiemuś wariatowi coś odbiło…
– To są chorzy, nie wariaci – zauważył sucho profesor.
– A panowie są zaufanymi ludźmi prezydenta Wilhelma Kleibömera – ton głosu oficera dyżurnego świadczył, że uwaga Nieswanda nie zrobiła na nim większego wrażenia. – Do ochrony więźnia podczas transportu, tak? Poproszę o rozkaz.
Dwaj pozostali mężczyźni skinęli głowami. Jeden z nich wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki kopertę i podał ją dyżurnemu. Ten otworzył ją i przeczytał półgłosem:
– Tajna instrukcja w sprawie transportu więźnia Fritza Robertha na badania psychiatryczne… Aha, dobrze… Dobrze… Podpisane, Fiu… fiu… fiu… Sam prezydent Kleibömer.
Dyżurny schował instrukcję do szuflady biurka i sięgnął po słuchawkę.
– Tu mówi Essmüller – warknął. – Natychmiast przyprowadzić Robertha pod wyjście C. Tak jest. Zachować szczególną ostrożność. Tam będzie na was czekał profesor Nieswand, który zbada więźnia w swoim gabinecie na Einbaumstrasse – spojrzał w zamyśleniu na obecnych w pokoju. – Panowie, do godziny ósmej więzień jest wasz.
WROCŁAW, NIEDZIELA 22 GRUDNIA, WPÓŁ DO TRZECIEJ PO POŁUDNIU
Na mieście panował duży ruch. Ponieważ śnieg nie padał od wczoraj, na jezdniach była ślizgawica. Ślizgały się nie tylko automobile, lecz również sanie i dorożki. W przepełnionych tramwajach cisnęli się wrocławianie i dyskutowali o wysokich cenach przedświątecznych zakupów.
Ośmiocylindrowy horch nie mógł rozwinąć imponującej mocy i jechał bardzo powoli, podobnie jak inne automobile tego dnia. Wewnątrz było duszno. Wszyscy mężczyźni oprócz skutego kajdankami więźnia wycierali zaparowane szyby. Utknęli na skrzyżowaniu koło Dworca Odrzańskiego. Horch stał za wielką ciężarówką z reklamą gumy Wrigley wymalowaną na plandece. Taka sama ciężarówka posuwała się za horchem. Policjant na skrzyżowaniu dał znak i pojazdy ruszyły. Kiedy druga ciężarówka przejechała przez skrzyżowanie, policjant nieoczekiwane zmienił kierunek ruchu. Kilka samochodów gwałtownie zahamowało. Jakiś szofer w kraciastym kaszkiecie wystawił głowę za okno i mało przyjaźnie patrzył na policjanta. Obie ciężarówki, z horchem pomiędzy nimi, wjechały pod wiadukt. Nie było tam żadnego innego pojazdu. Wszystkie zdążyły już pojechać w stronę mostu Różańskiego. Pierwsza ciężarówka zatrzymała się. Wyskoczyło z niej dziesięciu mężczyzn uzbrojonych w mauzery. Tyleż samo i tak samo uzbrojonych opuściło drugą ciężarówkę i stanęło za samochodem. Nikt z siedzących w środku nie zrobił najmniejszego ruchu. Wszyscy milczeli. Ospowaty olbrzym zbliżył się do horcha, otworzył drzwi i chwycił szofera za kołnierz uniformu. Po chwili szofer znalazł się na bruku jezdni. To samo spotkało pasażerów. Wszyscy oprócz więźnia stali przed samochodem. Ludzie z karabinami pokazali im wejście do pierwszej ciężarówki – wdrapali się na pakę. Na wiadukcie załoskotał pociąg. Do samochodu zbliżył się niewysoki elegancko ubrany człowiek z podłużną lisią twarzą. Towarzyszył mu starszy mężczyzna w kolejarskiej czapce. Kolejarz podszedł do auta, schylił się, przyjrzał się więźniowi i skinął głową małemu elegantowi. Nikt nie powiedział ani słowa. Jedynie więzień zaczął wrzeszczeć. Jego wycie zginęło w huku pociągu.
WROCŁAW, NIEDZIELA 22 GRUDNIA, GODZINA ÓSMA WIECZOREM
Na przystanku tramwajowym na Zwingerplatz stali tylko dwaj pasażerowie. Obaj mieli postawione kołnierze palt i naciśnięte na oczy kapelusze. Wyższy rysował w świeżym śniegu zygzaki i pochylał się ku niższemu, który szeptał mu coś, wspinając się na palce. Śnieg sypał ukośnie, przecinając nieostrą granicę pomiędzy czarnym niebem a strefą gazowego poblasku. Wyższy mężczyzna nasłuchiwał bez słowa pospiesznej relacji.
– Tak, jak pan radca kazał. Wypuściliśmy dwóch gliniarzy i konowała od czubków po dwóch godzinach, kiedy już było po wszystkim…
– A co z tym posterunkowym kierującym ruchem?
– Pojechaliśmy z moimi ludźmi do jego mieszkania i uwolniliśmy jego i jego żonę. Natychmiast po akcji…