WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 23 GRUDNIA, GODZINA DZIESIĄTA RANO
W magazynie należącym do firmy Wirth & Co. jedna z hal była rzadko używana. Na ogół stała zimna i pusta, co zresztą nikogo z pracowników firmy specjalnie nie dziwiło. Nawet gdyby zżerała ich ciekawość, do czego szef i jego nieodłączny ochroniarz wykorzystują tę halę, nikt nie ośmieliłby się zadać pytania na ten temat. Pracownicy firmy cenili dobrze płatną robotę, a zasadę niestawiania żadnych pytań wpoiły im długie lata spędzone w kryminale.
Zimowego przedwigilijnego ranka hala nie była pusta. Znajdowało się w niej sześciu ludzi. Kleinfeld, Ehlers i Meinerer ubrani byli w gumowe fartuchy, a na ich palcach błyszczały kastety. Siedzieli na poodwracanych do góry nogami skrzynkach, z zimna tupali nogami po śliskim od smaru klepisku i palili papierosy, przyglądając się Mockowi, który krążył dookoła dwóch skutych kajdankami mężczyzn. Mężczyźni ci rozebrani byli do kalesonów. Ten strój źle wpływał na ich krążenie w zerowej temperaturze. Mock po dwóch kwadransach takiej rundy wyczuł zmianę w nastawieniu więźniów. Diehlsen dygotał i co chwila zginał szyję, aby dmuchnąć w nadgarstki, na których kajdanki zostawiły smugi ciemniejszej barwy. Radca był pewien, że Diehlsen jest gotów do rozmowy, ale Hockermann nie. W odróżnieniu od swojego współwięźnia profesor gimnazjalny bez zmrużenia oka przypatrywał się policjantowi. Na jego sinej od zimna twarzy pojawiał się co chwilę pogardliwy uśmiech. Nie to jednak irytowało Mocka najbardziej. Niepojęte było dla niego, dlaczego Hockermann nie dygoce. Na razie starał się opanować gniew. Zdawał sobie sprawę, że będzie on mu potrzebny później.
– Moi panowie – powiedział łagodnie – wiem, że jest wam zimno. Proponuję zatem małą rozgrzewkę.
Przerwał swoją rundę i skierował się w róg hali. Podniósł rękę i dotknął wystającej ze ściany szyny. Była to szyna ręcznej suwnicy łącząca dwie przeciwległe ściany. Mock, krzywiąc się niechętnie, powiesił kapelusz na zardzewiałej klamce okna. Zdjął palto, troskliwie odwrócił je podszewką do góry, by się nie zabrudziło, i przerzucił przez szynę. Po zabezpieczeniu garderoby zręcznie podskoczył i chwycił się szyny. Wisiał na niej przez chwilę, po czym podciągnął się pięciokrotnie, aż żyły wyszły mu na czoło. Ludzie Mocka stłumili uśmiechy, w odróżnieniu od Hockermanna, który głośno dał upust wesołości. Mock roześmiał się również.
– Już nie te lata, profesorze Hockermann – powiedział radośnie. – Kiedyś podciągałem się dwadzieścia razy. Podczas wojny musiałem wydostać się z wyschniętej studni, w której się przypadkiem znalazłem, uciekając przed kozakami. I wie pan, co? Udało mi się. Byłem w sytuacji bez wyjścia.
Mock zbliżył się do więźniów i przykucnął koło nich. Pomacał dokładnie i barki, i ramiona jak handlarz niewolników. Nie był zadowolony z efektu.
– Wy też jesteście w sytuacji bez wyjścia – powiedział cicho. – Mróz, a wy tylko w gaciach. Zamarzniecie na śmierć. Chyba że zrobicie to, co ja przed chwilą, w zwielokrotnionej dawce.
Więźniowie milczeli, lecz w ich oczach pojawiło się zdumienie.
– Tak, tak. Rozgrzejecie się, jeżeli każdy z was zrobi po dwadzieścia podciągnięć. A potem zabiorę was z powrotem do waszej ciepłej piwniczki. Trochę tam śmierdzi, ale jest ciepło – roześmiał się głośno. – Od smrodu jeszcze nikt nie umarł. No co, jesteście gotowi?
– Pan chyba oszalał – w głosie Hockermanna dźwięczała powaga. – Jak pan śmie nas tu trzymać! Jest pan sadystą?
Mock podniósł się i podszedł do szyny. Włożył palto, po czym zajął się modelowaniem ronda kapelusza.
– Idziemy – powiedział do swoich ludzi. – Jutro Wigilia. Napijemy się czegoś mocniejszego, a tym panom damy czas do namysłu do wieczora. Wtedy się znowu tu spotkamy.
– Panie oficerze! – krzyknął Diehlsen. Jego okrągły brzuch wystawał lekko ponad tasiemkami kalesonów. Wąskie barki zapadały się, a na ramionach nie było śladu bicepsów. – Nie podciągnę się dwadzieścia razy, a nie chcę tu umrzeć z zimna!
– Ut desint vires tamen est laudanda voluntas [25]. – powiedział Mock.
– Dobrze – zaszczekały zęby Diehlsena. – Spróbuję.
– Meinerer, rozkuć go!
Po rozkuciu Diehlsen długo rozcierał dłonie i nadgarstki. Potem zaczął podskakiwać i poklepywać się po brzuchu i plecach.
– Gotów? – zapytał Mock.
Diehlsen kiwnął głową i podszedł do szyny. Odbił się i przez moment jego dłonie zaciśnięte były na zardzewiałym teowniku. Tylko przez chwilę. Potem Diehlsen spadł. Zasyczał z bólu, masując nogę. Kulejąc, zbliżył się znów do szyny. Próbował podskoczyć, lecz zrobił tylko żałosne dygnięcie.
– Nie dam rady, zwichnąłem nogę – załkał.
Mock podszedł do więźnia, chwycił go wpół i podniósł do góry. Ciało Diehlsena było mimo zimna pokryte potem.
– Chwytaj się – powiedział Mock, trzęsąc głową ze wstrętu. – Ale już!
Diehlsen objął dłońmi szynę i próbował się podźwignąć. Wywijał przy tym nogami, jakby chciał się na czymś oprzeć. Mock z obrzydzeniem wycierał chustką do nosa pot Diehlsena ze swojej twarzy. Podszedł do więźnia i uważnie przypatrywał się jego wątłym muskułom. Diehlsen podciągał się powoli i opadał. Kiedy dochodził już brodą do poprzeczki, puścił się i upadł. Zawył z bólu i uklęknął, trzymając się za zwichniętą kostkę.
– Nie mogę – wyszeptał.
– Widzi pan, Diehlsen – Mock rzucił chustkę w róg sali. – Owidiusz miał rację. Pochwalam pana wolę walki i w nagrodę kieruję pana do normalnego policyjnego aresztu. Tam długo będziemy mogli gawędzić o historii kryminalnej naszego grodu. Tak, tam w cieple spędzi pan święta – spojrzał na swoich ludzi. – Słyszał pan, Ehlers?
Zapytany kiwnął głową, zdjął gumowy fartuch, schował kastet do kieszeni i rzucił Diehlsenowi jego ubranie.
– Ubieraj się – warknął. – Idziesz ze mną.
Mock odwrócił się do Hockermanna.
– Ty jesteś chyba silniejszy niż twój kamrat – powiedział. – Pokaż, co potrafisz, a również znajdziesz się w areszcie śledczym.
– Nie pozwolę się upokarzać, ty skurwysynu – słowa te zostały wypowiedziane przez Hockermanna normalnym tonem. Bez emocji, bez szczękania zębami.
Mock patrzył mu przez chwilę w oczy, a potem się odwrócił do pozostałych policjantów.
– Pozwólmy mu trochę pomyśleć nad swoimi manierami. To wstyd, żeby profesor gimnazjalny tak się wyrażał.
Mock wyszedł z hali do ciemnego korytarza, którego mrok ledwo rozjaśniał brudny świetlik. Za nim wyszli Kleinfeld i Meinerer. Na ich widok podniósł się z krzesła jakiś człowiek i zaczął obijać sobie boki ramionami.
– Zimno – powiedział.
– Pilnujcie go dobrze – Mock wręczył mu kilka monet.
– A tu macie na flaszkę dla rozgrzewki. Wasz szef też o was nie zapomni.
– Ja nie dlatego… Tylko by coś powiedzieć…
– Nieważne. Wchodźcie do niego raz na jakiś czas i nie pozwólcie, by usnął lub stracił przytomność.
Wsiedli do adlera. Mock, zapuszczając silnik, widział w lusterku zdziwione twarze Kleinfelda i Meinerera. Auto wolno ruszyło przez dziedziniec.