– Co się tak patrzycie, panowie? Zawsze, jak ktoś nazywa was skurwysynem, dajecie mu po głowie?
– Nie o to chodzi – powiedział Kleinfeld po chwili milczenia. – Ale dlaczego kazał pan im się podciągać?
Mock zatrzymał adlera przed szlabanem oddzielającym Ofenerstrasse od magazynów Wirtha.
– Co jest z wami? – Mock wjechał gwałtownie na zasypaną śniegiem jezdnię i wpadł w lekki poślizg. Zatrzymał auto na środku jezdni i nie zwracając uwagi na wściekłe dzwonienie tramwajarza, taksował twarze swoich podkomendnych. – Już żyjecie tylko świętami? Honnefeldera, Geissena i tego ostatniego… No… Jak mu tam? Pinzhoffera… Tak, Pinzhoffera. Ich zamordował ktoś bardzo silny. Poćwiartować faceta i powiesić go za nogę na lampie lub na prysznicu może tylko ktoś silny, ktoś, kto podciągnie się dwadzieścia razy na drążku. Nie sądzicie?
WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 23 GRUDNIA, POŁUDNIE
Przy okrągłym stole, przy którym minionej nocy uczestnicy seansu spirytystycznego tworzyli magiczny krąg, siedział teraz Mock. Dokoła niego, na podłodze, krzesłach, półkach i wszędzie, gdzie było to możliwe, walały się kartonowe teczki wiązane tasiemkami. Na teczkach tych wyrysowane były rozmaite kabalistyczne i okultystyczne znaki. Na niektórych znajdowały się symbole planet i ich układów albo krótkie hebrajskie napisy. W teczkach upchane były pożółkłe kartki z notatkami albo małe fiszki. Te ostatnie pokryte były kaligraficznym pismem Sütterlinowskim, a podsumowanie ich treści wypisane było czerwonym atramentem u góry fiszki. Mock wyjął z kieszeni i przetarł rzadko używane binokle, i wsłuchał się w odgłosy dochodzące z innych pomieszczeń, które Kleinfeld, Ehlers, Meinerer oraz niedawno przybyły Reinert przeszukiwali centymetr po centymetrze. Potrząsnął głową i znów zaczął przeglądać notatki i fiszki. Były to typowe materiały naukowe dotyczące historii Wrocławia. Mockowi nie mogły dać spokoju pytania: dlaczego Hockermann zaszyfrował napisy na teczkach, skoro ich zawartość nie była tajna? Dlaczego nie posegregował swoich materiałów w zwykły sposób, pisząc po prostu na wierzchu i grzbiecie teczki, co ona zawiera? Jedynym wytłumaczeniem, jakie Mockowi przyszło do głowy, była ekstrawagancja uczonego. Uporawszy się w ten sposób z natrętną myślą, Mock zagłębił się w lekturze materiałów. Brnął przez notatki o targach polskim bydłem na czternastowiecznym Ołbinie, o zamieszkach wśród sezonowych robotników w piętnastym wieku, o pierwszych protestanckich mszach odprawianych przez księdza Jana Hessa, o zbezczeszczeniu grobu Włostowiców przez pijany motłoch w 1529 roku, aż poczuł, że nieprzespana noc domaga się zwrotu długu. Zamknął oczy i zobaczył scenę ćwiczeń na drążku w zimnej hali magazynu. Otrząsnął się z narastającej senności, zawiązał tasiemkę dziesiątej przejrzanej dziś teczki i przekrwionymi oczami spojrzał na leżące na stole i wokół niego stosy. Wstał i zaczął je liczyć. Szybko się jednak zniecierpliwił i uprościł maksymalnie metodę: podsumowywał mniej więcej po dziesięć teczek. Po minucie wiedział: teczek było około czterystu. Westchnął, spojrzał na leżące przed nim notatki i dowiedział się, że więźniowie byli w osiemnastowiecznym Wrocławiu zatrudniani do sprzątania miasta.
WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 23 GRUDNIA, GODZINA CZWARTA
Mockowi zostało do przejrzenia jeszcze dziesięć teczek. Z ponurą miną odsznurował tasiemki, otworzył kolejny karton pokryty rzędem hebrajskich powyginanych liter i przygotował się na fascynujące relacje o problemach sołtysa z podwrocławskiej wioski Mochbor, który nie chciał płacić magistratowi podatku od ryb złowionych w Ślęży. Zawsze, kiedy zbliżał się do końca jakiejś żmudnej pracy, pojawiało się nieoczekiwanie mnóstwo subiektywnych i obiektywnych przeszkód, które uniemożliwiały mu dokończenie dzieła. Ta, która przeszkadzała mu w sięgnięciu do kolejnej teczki, była obiektywnej natury. Senność opadła na jego głowę ciężko i zdecydowanie. Została ona – jak zwykle – poprzedzona wizualnym przypomnieniem zdarzenia, które nastąpiło w nieodległej przeszłości. Mock widział swoich ludzi, wychodzących z mieszkania Hockermanna, i usłyszał swój głos: „Idźcie już. W końcu są święta. Sam przejrzę te teczki”. Widział wdzięczne twarze policjantów i próby protestu Kleinfelda: „Zostanę i pomogę panu, panie radco. Ja nie mam żadnych świąt, a w gimnazjum byłem dobry z łaciny i mogę to wszystko czytać”. W uszy wdarł się jego własny śmiech: „A jak jest po łacinie morderstwo?” „Chyba homicidium…” – Kleinfeld nie zastanawiał się długo. Mock położył ramię na kartce, a potem oparł na nim głowę.
Homicidium – dźwięczało mu w głowie. Mrugnął oczami i poczuł nowy impuls zmysłowy. Już nie tylko słyszał to słowo, on w mrugnięciu powiek je zobaczył. Otworzył oczy. W odległości pięciu centymetrów od jego źrenic znajdowała się pożółkła karta z grubego, czerpanego papieru, a na niej wypisane starą kaligrafią Homicidium Gnosi Dni Raphaelis Thomae in balneario pedibus suspensi die prima post festivitatem S. Thomae Apostoli AD MDCLXXXV. Nad łacińskim tekstem widniała pieczątka zawierająca cztery cyfry „4536”.
– Zabójstwo Raphaela Thomae – mruknął do siebie. – Co to są za skróty Gnosi i Dni? A więc „Zabójstwo jakiegoś tam Raphaela Thomae powieszonego w łaźni za nogi dwa dni przed Wigilią w roku 1685”.
Mock poczuł przypływ krwi do mózgu. Wstał gwałtownie, przewracając ciężkie krzesło. Obiegł dokoła stół, a potem rzucił się do przedpokoju. Chwycił za słuchawkę bakelitowego aparatu telefonicznego i wykręcił numer Hartnera.
– Jaka była sygnatura akt ukradzionych przez eksperta? – krzyknął. Mijały sekundy. – Proszę powtórzyć – powiedział, kiedy Hartner w końcu się odezwał. – Tak, notuję… 4536.
WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 23 GRUDNIA, GODZINA WPÓŁ DO PIĄTEJ
Adler zajechał bardzo powoli na podwórze firmy spedycyjnej Wirth & Co. Mock wysiadł i zobaczył stojącego na rampie właściciela firmy. Wykrzykiwał coś gwałtownie i machał ręką, otwierając drzwi do kantoru. Mock stał chwilę w oszklonym pomieszczeniu, strzepując z płaszcza i kapelusza mokry śnieg.
– Panie Mock – Wirth był najwyraźniej zaaferowany. – Mój człowiek nie wie, co ma robić z pańskim nagusem. Powiedział mu pan, żeby go nie wypuszczał z magazynu. A on zawołał mojego człowieka, chwycił się rękami rury i dwadzieścia razy się podniósł…
– W kajdankach? – przerwał mu Mock.
– Tak, w kajdankach. Potem chciał, żeby go zabrać z powrotem do tej piwnicy, gdzie siedział. Mój człowiek machnął na niego ręką, ale ten tak się wydzierał, że musiał dostać po mordzie. Mimo że dostał, znów skakał na rurę i się podnosił. Jak małpa, panie Mock. A potem się darł, żeby go wypuścić do tamtej celi, bo tak pan obiecał. Ze dwadzieścia razy się podniósł… Dostał znowu po mordzie, ale nie poskutkowało. Znów się drze. To jakiś wariat, panie Mock…
– Widzisz, Wirth – roześmiał się Mock – czego ludzie nie zrobią, by znaleźć się w lepszych warunkach? Podnosi się w kajdankach na rurze. Ładnie. Widzisz, jak bardzo chce być w ciepłej celi? Taka determinacja musi być nagrodzona. Zamknij go w tej piwnicy, rzuć mu trochę drewna i węgla, niech pali w kozie i ciepło spędza święta – wyjął z kieszeni pognieciony banknot. – Kup mu za to trochę chleba i kiełbasy. Najtańszej. Ja po świętach przyjdę i go porządnie przesłucham.
– A kto ma go pilnować? Wie pan, moi ludzie mają rodziny…
– Wiem, Wirth. Mają rodziny i są przykładnymi obywatelami – Mock pogłaskał siedemnastowieczny dokument, który trzymał za pazuchą. – Nikt go nie będzie pilnował. A klucz będę miał ja – przyjacielsko klepnął Wirtha po ramieniu. – Wesołych świąt, Wirth! Jutro mamy Wigilię.