Выбрать главу

– Dobry wieczór, panie dyrektorze kryminalny – powiedział po usłyszeniu pyknięcia fajki i przeciągłego „hallo”. – Chciałbym złożyć panu i całej pańskiej rodzinie najlepsze życzenia świąteczne.

– Dziękuję i nawzajem – usłyszał Mock i wyobraził sobie, jak szef długo patrzy na puste miejsce przy stole, gdzie przez całe lata siedział jego syn Jakob.

– Panie dyrektorze kryminalny – powiedział Mock, czując uciskanie przepony – chciałbym złożyć życzenia świąteczne mojej żonie. Czy mógłby mi pan dać berliński numer Knüfera?

– Oczywiście, proszę chwilę poczekać… O, już mam: 5436. Proszę mu powiedzieć, żeby do mnie zadzwonił. Zupełnie o nim zapomniałem i nie wiem, co się z nim dzieje…

Mock podziękował i się rozłączył. Moc nacisku przepony zwiększyła się, kiedy poprosił telefonistę o wybranie berlińskiego numeru 5436. Odłożył słuchawkę i czekał na połączenie. Mijały minuty, siedział i palił. Ze świeczek choinkowych kapał wosk, Mock wlepiał oczy w aparat Po kwadransie słuchawka podskoczyła na widełkach i rozległ się ostry dźwięk. Czekał. Podniósł ją po trzecim dzwonku. Głos po drugiej stronie należał do starszej kobiety, która była zapłakana albo pijana.

– Dobry wieczór pani – krzyczał głośno Mock – jestem kolegą Rainera Knüfera. Chciałbym mu złożyć życzenia świąteczne. Czy mogę go prosić do aparatu?

– Nie może pan – kobieta najwyraźniej płakała. – Nie żyje. Nie wrócił z Wiesbaden. Ktoś go tam zabił. W zeszły poniedziałek. Odkręcił mu głowę do tyłu. Złamał mu kręgosłup…

Kobieta rozszlochała się i odłożyła słuchawkę. Mocka zaintrygowała ta informacja. Na kartce papieru napisał „24 grudnia = wtorek”. Potem stwierdził, że „zeszły poniedziałek’, o którym mówiła jego rozmówczyni, wypadał 16 grudnia. Teraz wszystko zaczęło się układać. Drżącymi rękami odwiązał teczkę, w której Hockermann trzymał rachunki i planował wydatki. Wśród nich był bilet kolejowy relacji Wiesbaden-Wrocław z datą 16 grudnia. Mock krzyknął z radości.

– Mam kolejny dowód przeciwko tobie, skurwysynu.

Mock zaczął analizować informacje o Knüferze pod innym kątem. Pół minuty rozmowy wystarczyło, nie musiał o nic więcej pytać. Ostatni człowiek, który widział Sophie, leży w trumnie. Radość prysła.

„Zginął anioł stróż Sophie – pomyślał. – Przepadła i ona sama. Nie ma Sophie, nie ma bólu”.

Znów zadzwonił telefon. Mock odebrał. W słuchawce usłyszał dobrze znajomy głos:

– Pańska żona. Coś bardzo niedobrego.

– Coś niedobrego z nią?! Żyje?! – wrzasnął Mock.

– Żyje, ale robi coś złego. Piwnica w budynku Briegerstrasse 4.

– Kto mówi, do cholery?!

– Kurt Smolorz.

WROCŁAW, 24 GRUDNIA, GODZINA PIĄTA PO POŁUDNIU

Budynek nr 4 przy Briegerstrasse był przeznaczony do remontu. Schody groziły zawaleniem, przeciekał dach, wiecznie zatykała się kanalizacja, a rzadko czyszczone kominy powodowały eksplozje sadzy w nędznych dwuizbowych mieszkaniach. Po podjęciu decyzji o remoncie właściciel budynku wykwaterował na własny koszt mieszkańców i tak się przy tym wyeksploatował finansowo, że postanowił rozpocząć prace remontowe dopiero po Nowym Roku. Tymczasem mieszkania oddał do użytku szczurom i miejscowej łobuzerii, która z dziką radością ogałacała z szyb okna kamienicy.

W ten wigilijny wieczór na ogrodzonym terenie posesji nie było ani miejscowych łobuzów, ani stróża. Toteż Mock bez problemów dostał się do ciemnej bramy. W jednej ręce trzymał walthera, w drugiej latarkę. Nie zapalał jej jednak, lecz przyzwyczajał oczy do ciemności. Udało mu się to bez trudu. Po lewej stronie zobaczył wejście do piwnicy. Drzwi lekko zaskrzypiały. Mock schodził powoli. Musiał zapalić latarkę. Ostry snop światła wydobył z mroku piwnicznego korytarza porozbijane i wyłamane drzwi do pomieszczeń piwnicznych. Wszedł do jednego z nich. W jego nozdrza uderzyła woń gnijących kartofli, spleśniałych konfitur i potu. Ludzkiego potu.

Mock przeciągnął światłem dookoła i zlokalizował źródło tej woni. Na podłodze siedział skrępowany człowiek. Latarka oświetliła skute kajdankami ręce wygięte za plecy, knebel i krople potu na łysej ogolonej głowie, na której mnożyły się wybroczyny i sine pręgi otrzymanych ciosów.

– To Moritz Strzelczyk – Mock usłyszał szept Smolorza. – Ten, co mnie skopał na basenie. Goryl barona von Hagenstahla. Teraz rewanż. Zaskoczyłem go.

– Gdzie jest Sophie? – Mock oświetlał na zmianę to Strzelczyka, to Smolorza. Jego podkomendny przedstawiał dość opłakany widok. Oczy prawie nie były widoczne w opuchniętych oczodołach. Nos był chyba złamany, a ubranie Smolorza podarte i pozbawione guzików.

– Idziemy – mruknął Smolorz.

Ruszyli ciemnym korytarzem w stronę migotliwego poblasku, skąd dochodził dźwięk szurania nóg. Za chwilę stanęli u wejścia do bocznego korytarzyka, który był oświetlony lampami naftowymi. Smolorz szedł, robiąc sporo hałasu. Mock powstrzymał go i położył palec na ustach.

– Oni mało co słyszą – powiedział Smolorz. – Wracałem po telefonie do pana. Strzelczyk tu mnie dopadł. Bijatyka. Nic nie słyszeli. A Strzelczyk darł mordę.

Doszli do wylotu korytarza i wystawili lekko głowy. Nie był to typowy korytarz, lecz raczej mały piwniczny dziedziniec, zamknięty z trzech stron drzwiami do lokatorskich piwnic. Na tym dziedzińcu walały się szmaty, które prawdopodobnie służyły bezdomnym za pościel, i butelki po piwie, winie i tanich kosmetykach. Na środku dziedzińca stała choinka i szopka z kołyską, wokół której rozrzucone były małe owieczki z cukru. Obok szopki znajdował się taboret przykryty białą serwetą. Na serwecie leżały trzy do połowy pełne strzykawki, a obok nich aptekarski słoik wypełniony tą samą cieczą, która była w strzykawkach. Wśród tych wszystkich przedmiotów podrygiwały dwie postaci. Baron von Hagenstahl opierał się o ścianę i co chwilę bezwładnie kucał. Powoli, kiwając się na boki, podnosił się z kucków i po chwili znów zginały się pod nim kolana. Aleksiej von Orloff był całkiem nagi. Również oparty o ścianę, przybierał podobne pozy jak von Hagenstahl, lecz jego oczy w odróżnieniu od oczu barona nie były zamglone. Za choinką kucała Sophie i oddawała mocz na klepisko. Po zakończeniu fizjologicznej czynności wyszła zza drzewka i rozciągnąwszy usta w nienaturalnym uśmiechu, położyła się pod nim na stercie szmat Mock zamknął oczy, bo wydawało mu się, że do niego był skierowany uśmiech Sophie.

– Święty mąż pocznie się za sześć dni w Wigilię. Dzień narodzin Chrystusa będzie dniem poczęcia nowego wybawiciela. Narodziny starego zbawiciela dadzą moc płodzącym nowego. Chrystus począł się ze skromnej niewiasty, a jego ojcem był Bóg przez swojego pośrednika, Ducha Świętego… Narodził się w miejscu przeznaczonym dla zwierząt, w całkowitym upodleniu… Nowy Chrystus pocznie się w jeszcze większym upodleniu… w grzechu, z grzesznej niewiasty, z nierządnicy babilońskiej…

Mock otworzył oczy. Von Orloff położył się obok Sophie i zaczynał na nią wchodzić. Z półotwartych ust spływała mu strużka śliny na sterczącą brodę. Mock pojawił się w świetle naftowych lamp z pistoletem w prawej ręce. Baron zaniepokoił się, potrząsnął głową, chwycił za strzykawkę i ruszył w jego stronę. Nie uszedł daleko, ponieważ silny cios Smolorza rzucił go na ścianę. Opadł na kolana. Smolorz uruchomił swoją nogę. Głowa barona odchyliła się gwałtownie do tyłu. Potem wróciła do poprzedniej pozycji, by za chwilę wraz z całym ciałem osunąć się na stertę pustych butelek.

Von Orloff na widok atakującego go Mocka wstał i rzucił się w stronę najbliższych piwnicznych drzwi. Kula trafiła go w pośladek i przeszła na wylot. Smolorz dostrzegł fontannę krwi buchającą z pachwiny von Orloffa. Mock strzelił jeszcze dwukrotnie, lecz nie trafił. Kule rykoszetowały z sykiem po ścianach. Guru wpadł do lokatorskiej piwnicy i sięgnął do kieszeni wiszącego na haku płaszcza. Mock kopnął go tak mocno, że poczuł ból w nodze i w szyi. Szpic buta trafił von Orloffa w zraniony pośladek. Ranny zawył, upadł na płaszcz i zdarł go z haka, urywając wieszak. Mock podskoczył do niego, przyłożył mu pistolet do skroni i pociągnął za spust. Suchy trzask iglicy zadźwięczał w zatęchłym powietrzu. Von Orloff wyjął z kieszeni małego sauera i strzelił na oślep. Mock poczuł wilgoć koło ucha i wymierzył jeszcze jeden cios nogą. Jego podkuty but trafił von Orloffa w skroń. Głowa uderzonego zakołysała się na szyi, jakby miała się urwać, i przekręciła się gwałtownie, uderzając skronią o wielki kamień, który prawie przesiąkł zapachem kiszonej kapusty. Przywódca sekty przez chwilę rył stopami ziemię i znieruchomiał.