– Zapewne – zgodziłem się.
– To dziecko, jak już panu mówiłem, nie utrzymuje kontaktów ze światem, toteż nie miała większych problemów, ale już choćby taki telefon… Dzwoniłem do niej parę razy i dziwiłem się, że nie podnosi słuchawki. Doprawdy, to było bardzo nieroztropne z mojej strony.
– Z zakupami też pewnie miała trudności?
– A, tu się pan myli – odparł. – W supermarkecie głos nie jest nikomu potrzebny. To świetny wynalazek. Wnuczka uwielbia supermarkety, bez przerwy coś w nich kupuje. Prawdę mówiąc, żyje, kursując między biurkiem a supermarketem.
– Nie wraca do domu?
– Lubi biura. Ma tam kuchnię i łazienkę, to w zasadzie wystarcza do zwykłej egzystencji. Do domu wraca, powiedzmy, raz na tydzień.
Skinąłem głową i napiłem się kawy.
– Swoją drogą, nieźle pan sobie poradził ze zrozumieniem tego, co mówiła. Jak pan to zrobił? Telepatycznie?
– Usiłowałem czytać z ruchu warg. Uczyłem się tego kiedyś na miejskim kursie. Nie miałem akurat nic do roboty i pomyślałem, że ta sztuka może mi się kiedyś przydać.
– Tak – pokiwał głową z aprobatą. – To bardzo przydatna umiejętność. Ja też umiem czytać z ruchu warg. Może porozmawiamy trochę bez głosu?
– O nie, dziękuję. Rozmawiajmy już lepiej normalnie – wycofałem się prędko.
– Oczywiście sztuka czytania z ruchu warg jest dość prymitywna i ma wiele wad. Na przykład nie można niczego zrozumieć w ciemności, poza tym trzeba cały czas patrzeć na usta rozmówcy. Przydaje się jednak jako środek dodatkowy do zupełnie innej sztuki. Pan pewnie to przeczuwał i dlatego zajął się czytaniem z ruchu warg.
– Środek dodatkowy?
– Tak – odrzekł. – Jeśli pan zechce, nauczę go tej innej sztuki, ale wówczas pański świat stanie się na zawsze głuchy.
– Głuchy? – powtórzyłem automatycznie.
– Tak, zupełnie głuchy. W wyniku ewolucji dźwięk przestał być człowiekowi potrzebny. Jest wręcz szkodliwy. Dlatego prędzej czy później zniknie.
– Co pan mówi? To znaczy, że zniknie ze świata śpiew ptaków, szum rzeki czy muzyka?
– Oczywiście.
– Niezbyt miła perspektywa.
– Taka jest ewolucja. Nie ma przyjemnej ewolucji – powiedziawszy to, wstał, podszedł do stołu, wyjął z szuflady obcinacz do paznokci, wrócił do sofy i począwszy od kciuka prawej, a kończąc na małym palcu lewej ręki, obciął po kolei dziesięć paznokci. – Ta sprawa jest jeszcze w trakcie badań, dlatego nie mogę panu powiedzieć nic więcej. Tylko proszę nie mówić o tym nikomu. Gdyby to doszło do Fabryki…
– Może pan być spokojny. Jestem cyfrantem, potrafię trzymać język za zębami.
– O, tym mnie pan uspokoił – rzekł i zmiotką do papieru pozbierał ze stołu obcięte paznokcie, po czym wyrzucił je do śmieci. Następnie wziął do ręki kolejną kanapkę z ogórkiem, posolił i zjadł ze smakiem.
– Wyśmienite! Doprawdy, wyśmienite są te kanapki! – powiedział starzec.
– Pańska wnuczka zapewne świetnie gotuje?
– Nie, to akurat kanapki udają się jej doskonale. Oczywiście, inne potrawy też nie są najgorsze, ale nie można ich porównać z kanapkami.
– Jest, w takim razie, przeciętnie utalentowaną kucharką – powiedziałem.
– Właśnie – odparł. – Trafił pan w sedno. Pan, zdaje się, rozumie ją doskonałe. Powierzyłbym ją panu bez wahania.
– Mnie? – nie zdołałem ukryć zaskoczenia. – Tylko dlatego, że pochwaliłem jej kanapki?
– Nie smakują panu?
– Ależ smakują, i to bardzo! – odpowiedziałem. Przywiodłem na myśl obraz grubej wnuczki, ale tylko do tego stopnia, żeby nie przeszkodził mi w pracy. Potem napiłem się kawy.
– Myślę, że pan ma w sobie coś, albo przeciwnie, że panu czegoś brak… zresztą, to na jedno wychodzi.
– Sam też tak czasami myślę – odparłem szczerze.
– Wracając do ewolucji, niedługo sam się pan przekona, że ewolucja jest dość przykra. A swoją drogą, jak pan sądzi, co w ewolucji jest najgorsze?
– Nie wiem. Proszę powiedzieć.
– Najgorsze jest to, że nie mamy prawa wyboru. Na ewolucję nie możemy się zgodzić, nie możemy też jej zapobiec. To coś takiego jak powódź, lawina, trzęsienie ziemi. Nie wiadomo, kiedy przyjdzie, a jak już przyjdzie, nie ma ratunku.
– Ma pan na myśli tę ewolucję związaną z dźwiękiem? To znaczy, chodzi panu o to, że przestaniemy mówić?
– Niezupełnie. To, czy przestaniemy mówić, czy nie, to nie jest zasadniczy problem. To tylko jeden mały stopień.
– Nie rozumiem – przerwałem mu. Jestem z natury człowiekiem prawdomównym. Jeśli rozumiem, mówię, że rozumiem, jeśli nie, przyznaję się do tego. Nie daję wymijających odpowiedzi. Myślę, że przyczyną większości problemów na tym świecie jest właśnie niewyraźny sposób wyrażania myśli. Sądzę też, że wielu ludzi podświadomie szuka problemów i dlatego wyraża się niejasno. Nie umiem sobie tego inaczej wytłumaczyć.
– W takim razie skończmy na tym naszą rozmowę – powiedział starzec i roześmiał się jak zwykle. – Moje szczegółowe wyjaśnienia mogłyby panu zaszkodzić w rachunku. Zostawmy to na inną okazję.
Nie miałem nic przeciwko temu. Zwłaszcza że właśnie zadzwonił alarm mojego zegarka i musiałem zabrać się do prania. Starzec wyjął z szuflady coś w rodzaju stalowej pałeczki i – to zbliżając się, to znów oddalając od półki – stukał co jakiś czas pałeczką w którąś z głów, po czym wsłuchiwał się w dźwięk, jaki wydawała. Wyglądał jak stroiciel skrzypiec przed kolekcją stradivariusów. Nie widziałem go, lecz czułem, z jaką miłością odnosi się do tych czaszek. Rzeczywiście, każda wydawała inny, właściwy tylko sobie dźwięk. Począwszy od takiego, jaki wydobyłby się ze szklanki wypełnionej whisky, aż po dudnienie ogromnej donicy. Kiedyś wszystkie te czaszki oblekały mięśnie i skóra, a środek wypełniał – większy lub mniejszy – mózg. Myślały o czymś, o jedzeniu albo o seksie. A teraz? Pozostały z nich tylko różne źródła dźwięków. Takie jak szklanka, donica, pudełko na drugie śniadanie czy na pędzel.
Wyobraziłem sobie, że to moja, pozbawiona skóry, mięsa i mózgu czaszka, leży teraz na półce, a starzec stuka w nią swoją stalową pałeczką. Dziwne uczucie. Cóż takiego wyczyta z dźwięku mojej czaszki? Moją pamięć? A może coś jeszcze?
Nie bałem się śmierci. Jak powiedział Szekspir, jeśli umrę w tym roku, nie będę musiał umierać w następnym. To prosta sprawa, trzeba się tylko odpowiednio nastawić. Ale żeby po śmierci ktoś stukał mnie pałeczką w czaszkę i próbował coś ze mnie wyciągnąć? To ponad moje siły. Życie nie jest z pewnością lekkie, ale za życia sam jestem sobie winien. Dlatego nie mam pretensji. Jak Henry Fonda w Dwóch złotych koltach. Po śmierci jednak chciałbym, żeby dano mi święty spokój. Najchętniej kazałbym się zamknąć w piramidzie.
Skończyłem pranie kilka godzin później. Nie patrzyłem na zegarek, więc nie wiedziałem dokładnie, ile czasu zajęły mi obliczenia. Musiało to być jednak jakieś osiem do dziewięciu godzin. Niezła robota. Wstałem z sofy i przeciągnąłem się. W podręczniku dla cyfrantów opisany jest sposób przeciągania się dwudziestoma sześcioma mięśniami. Dokładne rozluźnienie mięśni ułatwia regenerację mózgu, a to z kolei wydłuża czas czynności zawodowej cyfranta. Zawód ten istnieje dopiero od dziesięciu lat, dlatego nikt – nawet w przybliżeniu – nie wie, jak długo można go wykonywać. Jedni mówią, że dziesięć, inni, że dwadzieścia lat. Są tacy, którzy twierdzą, że cyfrant jest sprawny zawodowo aż do śmierci. Istnieje też teoria, że sprawność ta wyczerpuje się bardzo szybko. Wszystko to jednak tylko domysły. Jedyne, co mogę zrobić, to przeciągnąć się na dwadzieścia sześć sposobów. A domysłami niech się zajmą inni.
Kiedy skończyłem się przeciągać, usiadłem na sofie, zamknąłem oczy i powoli połączyłem lewą i prawą półkulę mózgu. To już naprawdę koniec pracy. Wszystko zgodnie z podręcznikiem.